ROZDZIAŁ
II
13 września
1690
Głośne
rżenie koni unosiło się w mroźnym, wczesnojesiennym poranku. Z pysków
zaprzęgniętych do niewielkiej kolaski zwierząt wydobywały się gęste obłoki
oddechów, podobnie jak z ust stojącej przed dworem niewielkiej grupki osób.
Nieliczni służący, na których pozwolić sobie jeszcze mogła rodzina Leijnsköldów,
wynosili właśnie z przedsionka ostatnie pakunki i ładowali je do pozbawionego
ozdób powozu. Nie było ich zbyt wiele – ot, jedna, sosnowa skrzynia wypełniona
ubraniami, komplet pościeli i kilka ksiąg oprawionych w poznaczoną śladami
wieloletniego używania skórę, będących pożegnalnym prezentem od guwernanta.
Czekające
na mrozie konie przebierały nerwowo kopytami i zarzucały łbami, pobrzękując przymocowanymi
do uprzęży dzwoneczkami. Nie przypominały w niczym wspaniałych ogierów, które Örjan
widywał na jarmarkach – ich wyleniała, pozbawiona owego majestatycznego lśnienia
sierść z trudem maskowała wystające spod cienkiej skóry kości. Na pierwszy rzut
oka widać było, że właściciel skąpił na utrzymanie zwierząt. Według filozofii
Vilhelma, zwierzęta powinny jeść tylko tyle, by być w stanie wykonywać swoje
obowiązki.
Gdy cały
skromny dobytek Örjana został już zapakowany, z wiszących na ciężkim, burzowym
niebie ołowianych chmur zaczął siąpić z początku drobny, lecz z każdą sekundą
przybierający na sile deszcz. Siwiuteńki woźnica w wypłowiałej liberii Leijnsköldów
rzucił się natychmiast stawiać wykonany z nawoskowanej skóry daszek.
Przypatrujący się jego zmaganiom Örjan nie mógł pohamować radosnego drżenia.
Jeszcze tego samego dnia opuści Solne i po raz pierwszy w życiu pozna smak
prawdziwej wolności, z daleka od stawianych przez ojca barier.
Co prawda,
matka próbowała mu już wytłumaczyć, że z pobytem na dworze królewskim łączyć
się będą liczne obowiązki, jednak owładnięty podsuwanymi przez wyobraźnię
obrazami nieznanych dotąd cudów, chłopak nie dopuszczał do siebie jej
ostrzeżeń. Zdawał sobie sprawę, że zostanie oddany na służbę jednemu z
mieszkających w pałacu lordów lecz, w przeciwieństwie do Johanny, nie widział w
tym żadnej trudności. Wprost przeciwnie – towarzyszenie wielkim panom w ich
licznych podróżach wydawało mu się bardzo ekscytujące.
Nadszedł w
końcu moment pożegnania, którego Örjan tak niecierpliwie wyglądał, a który jego
matka najchętniej odwlekałaby w nieskończoność. Chłopak rzucił ostatnie
spojrzenie na miejsce, w którym się wychowywał lub też raczej był poddawany
tresurze przez ojca. Wszystko wyglądało identycznie jak poprzedniego dnia, nic
nie wskazywało, że dwór miał zamiar zapaść się pod ziemię w momencie, w którym
kolaska zniknie za zakrętem gościńca. Choć na początku wydawało mu się, że
opuści Solnę bez cienia żalu, teraz, gdy w końcu nadszedł ów moment, poczuł
gdzieś w najgłębszym zakamarku serca, o którego istnieniu nie zdawał sobie
nawet sprawy, niewielki, kłujący okruch lodu.
Z cichym
westchnieniem, wraz z którym ulotniła się z niego wcześniejsza radość
spowodowana wyjazdem, odwrócił się w stronę stojącej tuż obok matki. Po jego
opalonych od godzin spędzanych na świeżym powietrzu policzkach spłynęło kilka
kropel, które mogły być zarówno drobinkami deszczu, jak i słonymi łzami. Przez
chwilę spoglądał w twarz kobiety będącej dla niego przez te wszystkie lata
jedynym źródłem miłości i ciepła. Ze wszystkich sił starał się zapamiętać każdy
szczegół jej drobnej, pomarszczonej twarzy, każdy kosmyk opadających na ramiona
czarnych włosów… Oddałby wiele, by móc zabrać ze sobą wiszący w korytarzu dworu
portret matki, jednak nie musiał nawet pytać – doskonale wiedział, co
odpowiedziałby ojciec.
Mężczyzna
nie raczył się nawet pokazać. Wśród stojącej przed wejściem grupki byli wszyscy
służący, niektórzy nawet płakali nad wyjazdem młodego panicza, jednak zabrakło
Vilhelma. Nie przeszkadzało to jednak chłopakowi. Dzięki temu mógł opuścić Solnę
bez wysłuchania na odjezdnym kolejnej porcji cierpkich słów.
Zanim Örjan
zdążył coś powiedzieć lub zrobić, Johanna postąpiła krok w jego kierunku i
przycisnęła go do futrzanego płaszcza, który miała na sobie. Czując, jak całe
ciało kobiety drży od tłumionego łkania, chłopak odwzajemnił uścisk. Nie
potrzebowali żadnych słów, żeby się pożegnać. Powiedzieli sobie już wszystko,
co było do powiedzenia.
Nagłe
rżenie koni przywróciło oboje do rzeczywistości. Pochylając głowę, Johanna
pocałowała syna w czubek odsłoniętej głowy, po czym odsunęła go od siebie i
obdarzyła pocieszającym uśmiechem. Wpatrzony w jej zapłakaną twarz, chłopak nie
zauważył kolejnej postaci, która nagle pojawiła się w drzwiach dworu i,
ostrożnie stawiając kroki, ruszyła w jego kierunku. Dopiero szorstkie
szarpnięcie za ramię zwróciło jego uwagę. Zaskoczony, odwrócił się do tyłu,
pewny, że zobaczy tam ojca. Przygotowując się na konfrontację z mężczyzną,
wyprostował dumnie plecy i przywdział na twarz maskę obojętności.
Ku swemu
ogromnemu zdziwieniu, zamiast z patriarchą, stanął oko w oko z przygarbioną
kobietą, niemal ginącą pod licznymi warstwami odzieży. Drżąca dłoń babki
przesunęła się z jego ramienia w kierunku twarzy i niezdarnie, jakby Sigrid nie
do końca wiedziała jak powinna się zachować, poklepała go w policzek.
– Mój syn
zawsze był w gorącej wodzie kąpany… Gdyby żył twój dziadek! Już on nauczyłby go
moresu… Wygnać jedynego dziedzica!
W
zadziwiająco mocnym jak na jej wiek głosie kobiety pobrzmiewało coś, czego Örjan
nigdy u niej nie słyszał – współczucie. A może tylko mu się wydawało? Odkąd
pamiętał, w większości sytuacji babka stawała po stronie ojca, od czasu do
czasu dorzucając własne, krytyczne uwagi pod adresem wnuka… Nigdy nie
podejrzewał jej o choć cień sympatii w stosunku do swojej osoby i teraz, gdy
okazała mu odrobinę uczucia, zupełnie nie wiedział jak się zachować. Poczuł
tylko gwałtowną falę wyrzutów sumienia za wszystkie psoty, które jej wyrządził.
– Jesteś
Leijnsköldem. Zachowuj się jak taki. – Spojrzenie Sigrid stwardniało, a oczy
zwęziły się w dobrze znane Örjanowi szparki. – Nie przynieś nam wstydu,
młodzieńcze!
Uśmiechając
się szeroko, chłopak rzucił się babce na szyję, nie zważając na jej pełne protestu
sapnięcia. Początkowo staruszka próbowała go odepchnąć, jednak w końcu
zaprzestała walki i niepewnie poklepała wnuka po plecach. Gdy ten wciąż nie
chciał jej wypuścić z uścisku, sięgnęła swoimi stalowymi palcami w kierunku
jego ucha. Dopiero wtedy Örjan ją uwolnił, odskakując z cichym syknięciem bólu.
Na potrzeby kobiety zrobił urażoną minę i potarł ogniście czerwoną małżowinę.
Zrobił to jednak tylko i wyłącznie z przyzwyczajenia – Sigrid nie włożyła w
wymierzenie kary zbyt dużo siły.
Podeszła do
niego matka i położyła mu dłoń na ramieniu.
– Już czas.
Jej głos
był silny i czysty, zupełnie jakby nie chciała pokazać przed synem jak bardzo
cierpi z powodu jego wyjazdu. Wszystko jednak było aż nazbyt widoczne w jej
podkrążonych, zaczerwienionych oczach – z pewnością spędziła bezsenną noc na
rozpaczaniu i próbach przekonania męża do zmiany decyzji.
Skinąwszy
głową, Örjan dał się poprowadzić w kierunku kolaski, przy której usłużny
woźnica pracował już nad opuszczeniem schodków. Korzystając z jego pomocy, chłopak
postawił stopę na pierwszym stopniu i, przytrzymując się przytwierdzonej do
burty powozu barierki, wszedł do środka. Wnętrze pojazdu obite było czerwoną
skórą wypchaną końskim włosiem, w wielu miejscach pękającą lub zacerowaną mocnym
szpagatem. Przetarte siedzenia, niczym żołnierze-weterani poznaczeni budzącymi
respekt bliznami, nosiły na sobie liczne ślady wieloletniego używania. Podobnie
jak konie, powóz był dla patriarchy rodu jedynie użytecznym narzędziem, nie
dość jednak ważnym, by wykładać pieniądze na jego utrzymanie. Tylko kunsztownie
wymalowany na drzwiczkach emblemat Leijnsköldów był regularnie odnawiany i
pysznił się świeżością barw, krzykliwie odbijającą się na tle poszarzałego od
niepogody drewna.
Zająwszy
miejsce tuż przy oknie, które wybrał, wybiegając myślami w przód, z uwagi na
czekające go wspaniałe widoki oferowane przez stolicę, Örjan wychylił się do
przodu i po raz ostatni wciągnął w płuca znajome powietrze. Przymknął na chwilę
oczy starając się zapamiętać ów charakterystyczny dla Solny żywiczny aromat
dochodzący z rosnącego kilkanaście kroków za dworkiem sosnowego lasu. Wraz z
zapachem mokrego igliwia i lepkiej woni drzewnego soku, w nozdrza uderzył go
mocny odór świeżego, końskiego nawozu, który odrobinę psuł całą kompozycję.
Usłyszał
suchy trzask bata, który nieprzyjemnie skojarzył mu się z ojcowską dyscypliną i
poczuł jak wzbiera w nim gniew na woźnicę. Miał zamiar zaprotestować,
powiedzieć coś, co skłoniłoby mężczyznę do łagodniejszego traktowania zwierząt,
jednak ku swemu zdziwieniu stwierdził, że jakaś niewidzialna ręka ściska go za
gardło, uniemożliwiając wydobycie z niego głosu. Jednocześnie ogarnęło go
przygnębiające uczucie pustki, jakby opuszczając Solnę zostawił w dworku coś
niezwykle cennego, niemożliwego do zastąpienia, jednak było już za późno,aby
zawrócić. Podobne uczucie ogarnęło go dotąd tylko raz.
Gdy był
kilka lat młodszy, do leżącej w sąsiedztwie siedziby Leijnsköldów wsi
przybłąkała się nie wiadomo skąd ciężarna suka, którą chłopi przygarnęli i
pomimo tego, iż sami prowadzili niezwykle skromne życie, odkarmili wychudzone
zwierzę, dając mu dach nad głową i troskliwą opiekę. Wkrótce czworonóg stał się
ulubieńcem wszystkich okolicznych dzieci, wśród których był również i Örjan.
Niedługo po tym na świat przyszła niewielka gromadka bezwłosych, popiskujących
żałośnie młodych. W tajemnicy przed ojcem, chłopak przyniósł jednego szczeniaka
do dworu i ukrył go pod łóżkiem swego pokoju. Był wówczas zbyt mały, by móc
pomyśleć o lepszym schronieniu…
Nie trzeba
było dużo czasu żeby patriarcha odkrył czworonoga. Pomimo błagań i przelanych
przez syna łez, Vilhelm złapał wijącego się bezradnie psa i, nakazując Örjanowi
zostać w sypialni, wyszedł na zewnątrz. Po kilkunastu minutach zawołał młodego
dziedzica na zewnątrz i bez słowa wyjaśnienia wręczył mu łopatę. Poprowadził go
kilka kroków w las, gdzie pośród zielonego dywanu mchu skropionego plamami
ciemnej czerwieni, leżało nieruchome ciało szczeniaka, roztrzaskane o jeden z
porozrzucanych po całym zagajniku kamieni.
– Kop!
Tylko tyle.
Żadnych wymówek, żadnego wytłumaczenia dla podobnego bestialstwa… Proste,
wypowiedziane nieznoszącym sprzeciwu tonem polecenie. Będąc zbyt przerażonym
widokiem martwego pupila, wciąż nie do końca pojmując co się stało, chłopak
posłusznie wbił ciężką łopatę w podmokłą ziemię. Jego ruchy były sztywne i
niezręczne, zupełnie jakby ciało wykonywało polecenia umysłu, który, zbyt
wstrząśnięty tym co się stało, wolał odciąć się od okrutnej rzeczywistości niż
radzić sobie z jej konsekwencjami. W pewnym momencie, na kolejny, rzucony przez
ojca rozkaz, odłożył narzędzie i podniósł porośnięte krótką, popielatą sierścią
ciałko. Robiąc wszystko co było w jego mocy, by nie patrzeć na szeroko otwarte
w bólu, czy też przerażeniu oczy zwierzęcia, Örjan pospiesznie uklęknął przed
wykopaną przez siebie jamą i złożył w niej nieżywego szczeniaka. Dopiero wtedy
Vilhelm przemówił.
–
Zapamiętaj tę lekcję, młodzieńcze. Życie człowieka to pasmo udręki i żalu. Nie
ma w nim miejsca na słabości, a tym właśnie jest miłość. Czyni mężczyznę
wrażliwym na ciosy. Jeśli chcesz coś osiągnąć, nie możesz ulegać jej zdradliwym
podszeptom. Pokochałeś tego kundla, czyż nie? Zdążyłeś się do niego przywiązać…
Wiedz, że wyświadczyłem ci dziś przysługę… Cierpiałbyś o wiele bardziej
opiekując się nim przez lata, patrząc jak dorasta i uczy się, by w końcu być
świadkiem jego śmierci…
Nie
pamiętał już zbyt dokładnie, ale jak przez mgłę przypominał sobie, że podczas
tej przemowy, po policzkach patriarchy spłynęło kilka gorzkich łez. A może były
to jego własne, które przyćmiły mu wzrok? Po chwili jednak ojciec uspokoił się
nieco i przybrał swój zwykły, surowy wyraz twarzy. Podszedł do świeżo
wykopanego grobu i spojrzał na leżącego w nim psa. Można było dostrzec jego zaciskające się w gniewie mięśnie szczęki.
Kopnął wydobytą przez syna górkę ziemi, przysypując mogiłę.
– Bóg dał i
Bogu spodobało się zabrać. Niechaj przeklęte będzie imię Jego.
Po tych
słowach odwrócił się od wciąż zamarłego w bezruchu syna i pospieszył w stronę
dworu. Örjan nie pamiętał jak sam wrócił do domu, wiedział jedynie, że przez
następne kilka dni czuł w sercu ową zimną, powodującą niemalże fizyczny ból
pustkę, która właśnie teraz powróciła ze zdwojoną siłą. Uczucie to przypominało
schodzenie po schodach w ciemności – ściskająca żołądek nicość, która otwiera
się nagle pod stopami nieostrożnego człowieka, gdy nieopatrznie ominie stopień.
Przerażone
nagłym świstem konie, wystrzeliły gwałtownie do przodu, wytężając wychudzone
grzbiety i napinając rzemienne uprzęże. Zazgrzytały koła powozu, opornie
zaczynające się toczyć po żwirowanym podjeździe, a Örjan poczuł jak gwałtowny
ruch wciska go w oparcie fotelu. Ciężkie krople zimnego deszczu odbijały się ze
stukotem od rozciągniętej nad kolaską skóry i spływały ciurkiem po bokach,
tworząc przed oknami powozu mokre kurtyny, przez które chłopak obserwował w
bezruchu oddalający się coraz szybciej dwór i przemoczoną postać matki.
Blednąca z każdym przebytym przez powóz calem, twarz kobiety poznaczona była
strugami gorzkich łez wymieszanych ze spadającą z nieba wodą. Stała tam –
nieruchoma, widmowa sylwetka wpatrująca się uparcie w niewielki powóz
uprowadzający jej jedynego syna w szeroki świat.
Nie okazywała
chęci powrotu do dworu i dopiero gdy podskakująca na dziurawym podjeździe
kolaska wypadła ze skrzypieniem osiek na szeroki trakt prowadząc do stolicy, Örjan
przestał czuć na sobie jej pełne żalu spojrzenie. Teraz, gdy był już w drodze,
a znajome zabudowania zniknęły za gęstą ścianą rosnącego po prawej stronie
gościńca lasu, uczucie pustki nieco zelżało. Wciąż jednak czaiło się na
powierzchni, gotowe przejąć nad nim kontrolę w najmniej spodziewanym momencie.
Ponownie za to obudziła się w nim nutka ekscytacji, podsycana przez miarowy
stukot końskich podków i wesołe parskania cieszących się z przejażdżki
zwierząt. Raz ruszywszy z miejsca, wierzchowce nie potrzebowały najwyraźniej
dodatkowej zachęty w postaci bata, co nad wyraz cieszyło chłopca.
Przez
cieknące z dachu powozu strugi deszczu, młody dziedzic obserwował, być może po
raz ostatni w ciągu kilku najbliższych lat, przyjazną, doskonale sobie znaną
okolicę, w której dorastał. Mijali tereny zarośnięte cienkimi jak ramię dorosłego
mężczyzny, wysokimi sosenkami, wśród których przerzedzonych przez chłopów
gałęzi spędził niezliczone godziny na zbieraniu grzybów, czy też po prostu
wałęsając się z daleka od ojcowskich humorów. Zza zielonych, obwieszonych
kiściami szyszek koron, wzbijało się w stalowoszare, cieknące niebo kilkanaście
słupów jasnego dymu pochodzących z należącej do Leijnsköldów wioski. To tam po
raz pierwszy zetknął się ze swoimi rówieśnikami i tam też podjął pierwsze próby
nawiązania przyjaźni, na które Vilhelm spoglądał nieprzychylnym wzrokiem.
Co jakiś
czas, spod kół wystrzeliwały wielkie grudy błota, powstającego w szybko
rozrastających się na i tak już rozmokłym trakcie kałużach. Ku ogromnej uciesze
Örjana, jedna z lepkich grud uderzyła w tak bardzo ceniony przez ojca herb
rodu, zakrywając go niemalże w połowie. Z łatwością mógł sobie wyobrazić
wściekłą minę patriarchy, gdy to zobaczy. Zastanawiał się, czy powinien
poinformować o tym woźnicę – nieszczęsny mężczyzna mógł wpaść w spore kłopoty,
jeśli sam nie zauważy plamy i w porę się jej nie pozbędzie. Przypomniawszy
sobie jednak trzaskający nad grzbietami koni bat, chłopak z ponurym uśmiechem
postanowił być cicho. Być może służący na własnej skórze poczuje smak
rzemienia.
Pół mili
przed nimi, stołeczny trakt zakręcał ostro w prawo, omijając bagnisty brzeg
jeziora Edsviken. Olbrzymie, przypominające grad krople deszczu, z morderczą
furią młóciły powierzchnię wody, wzbijając w powietrze niewielkie fontanny.
Towarzysząc temu plusk był tak głośny, że Örjan przestał słyszeć rżenie koni i
dzwonienie ich uprzęży. Z niemą fascynacją przyglądał się owemu zjawisku.
Rozchodzące się po jeziorze kręgi i pojawiające się na jego wzburzonej tafli
bańki powietrza, nadawały zbiornikowi wyglądu wrzącego kotła podgrzewanego
przez jakieś tajemnicze, niewidzialne bóstwo.
Wyjący
wiatr posyłał w kierunku niskiego brzegu falę za falą. Niektóre były tak
wysokie, że rozlawszy się na bagnisku, sięgały aż po krawędź traktu, grożąc
jego podmyciem. Jakby doszedłszy do tego samego wniosku, woźnica popędził konie
do szybszego biegu, chcąc jak najprędzej przebyć zagrożony podtopieniem
odcinek.
Lodowaty
wicher niosący ze sobą siekące twarz chłopaka krople deszczu, ze świstem wpadał
przez pozbawione jakiejkolwiek osłony okna kolaski i porywał z wnętrza powozu
każdą, najmniejszą nawet odrobinę ciepła. Rycząc potępieńczo, oszalały pęd
powietrza rzucał się na osłaniającą pojazd skórę i z całych sił próbował ją
zerwać, lecz ta nie chciała się poddać, wściekłym łopotaniem próbując
odstraszyć natręta. Sporo wysiłku wymagało od Örjana powstrzymanie się od
szczękania zębami. Pomimo, że był szczelnie otulony futrzaną kurtą, czuł, jak
mroźne igiełki wiatru przedostają się przez każdą, najdrobniejszą nawet
szczelinę w odzieży i atakują ukryte pod nią ciało.
Sięgnął do
najbliższego bagażu i wydobył z niego włochaty koc, którym natychmiast
szczelnie się owinął. Poczuwszy nieco ciepła rozlewającego się powoli po
skostniałych członkach, powrócił do wyglądania przez okno. Gęsto zalesiony,
wschodni brzeg Edsviken przechodził nagle w szeroką na kilka staj wycinkę i
choć chłopak nie mógł go dokładnie dostrzec przez zasłonę deszczu, wiedział, że
mija właśnie wspaniały Pałac Ulriksdal, wybudowany przez sławnego niegdyś na
całą Szwecję Jacuba De la Gardie. Ojciec osobiście zadbał, by młody
dziedzic dokładnie poznał historie mieszkających w sąsiedztwie szlachciców,
każdy skrawek informacji wpajając synowi za pomocą wrzasków i rzemienia.
Kilka razy
zdarzyło mu się odwiedzać pałac, gdzie mógł podziwiać wspaniałą oranżerię, w
której oprócz nieznanych mu kolorowych roślin, znajdowało się mnóstwo cudownego
kunsztu rzeźb wykonanych przez najznamienitszych szwedzkich artystów. Udało mu
się nawet poznać obecnego zarządcę tych wspaniałości, który okazał się być
podupadającym na zdrowiu, zgarbionym staruszkiem o ciemnych oczach rozpalonych
ogniem pamięci o budowniczym tego miejsca. Ciekawski chłopiec z lubością
wysłuchiwał jego toczonych drżącym od podeszłego wieku głosem opowieści o
Wielkiej Wojnie, w której przecież i jego pradziad miał swój udział. Szczerze wówczas
żałował, że sprowadzony przez Vilhelma guwernant przykłada tak wielką wagę do
poezji i literatury, okaleczając do niezbędnego minimum lekcje o dawnej chwale.
Oprócz
Ulriksdal, w Solnie znajdował się jeszcze jeden pałac, również wzniesiony po
części przez familię De la Gardie. Jeśli dobrze pamiętał nauki, a gwarantem
tego były ojcowskie razy, historia Karlberg była dość skomplikowana i niezbyt
szczęśliwa. Równo siedemdziesiąt lat wcześniej, admirał Carl Gyllenhielm odkupił
od posiadaczy ziemskich spod Sztokholmu trzy niewielkie wioski – Ösby,
Bolstomta i Lundby, które następnie połączył w jedną osadę, przemianowaną na
jego cześć – Karlberg. Zatrudniwszy szanowanego budowniczego będącego na
usługach najmożniejszych szwedzkich rodów, szlachcic nakazał rozpocząć budowę
wspaniałego pałacu, mającego być, jak twierdził architekt, jednym z
największych w całym kraju.
Wielkie plany
admirała skończyły się w roku tysiąc sześćset pięćdziesiątym, kiedy to po
mężczyznę upomniała się Śmierć. Sześć wiosen później w zaświatach dołączyła do
niego jego żona, zostawiając niedokończoną budowlę bez dziedzica. Pałac trafi
pod licytację z powodu ogromnych kosztów projektu, których nie miał już kto
uiścić. Początkowo, planowano go odsprzedać królowej Hedwidze Eleonorze, jednak
widząc nadarzającą się okazję, na scenę wydarzeń wkroczył Magnus De la Gardie.
Miał on już w swoim posiadaniu wiele zamków i dworów, toteż niezwłocznie
zaoferował Ulriksdal owdowiałej małżonce Karola Gustawa, po niezwykle
korzystnej cenie.
Korzystając ze
zdobytych w ten sposób pieniędzy, przejął Karlberg i nakazał wznowić prace
związane z jego ukończeniem. Nie było mu jednak dane długo nacieszyć się nowym
nabytkiem. Wprowadzone przez Karola XI redukcje, dotknęły nie tylko Leijnsköldów
– odbiły się również na potężnych zdawałoby się i wpływowych lordach, takich
jak Magnus. De la Gardie stracił swoje wpływy i pozycję, a wraz z nimi znaczną
część majątku. Stojąc w obliczu ruiny, niegdyś jeden z największych panów w
całej Szwecji, udał się z pokorną prośbą do monarchy, aby ten odkupił od niego
pałac. Mający w pamięci sposób, w jaki szlachcic potraktował jego matkę,
Hedwigę Eleonorę, król odmówił uratowania mężczyzny przed bankructwem.
Wkrótce, z
powodu zaciągniętych u niego długów, Magnus został zmuszony przekazać Karlberg
w ręce Johana Stenbocka, który po raptem pięciu latach użytkowania odsprzedał
go Karolowi. Obecnie, pałac w Solnie był ulubionym miejscem wypoczynku
monarchy, do którego przyjeżdżał wraz z młodym królewiczem, by polować na
liczne w okolicznych lasach wilki i jelenie. Podczas swoich samotnych wypraw po
zagajnikach, Örjan słyszał czasami dochodzące od strony należącej do
Wittelsbachów puszczy odległe odgłosy wystrzałów, a czasami nawet gardłowe
ujadanie chartów pędzących za zdobyczą. Przeważnie jednak, gdy tylko w dworku
Leijnsköldów pojawiły się wieści, że Miłościwy Pan zjeżdża do Karlberg, ojciec
surowo zakazywał chłopakowi opuszczania domu pod groźbą chłosty.
Niejednokrotnie
udawało mu się mimo wszystko wymknąć spod czujnego oka Vilhelma i ruszyć w
knieję z nadzieją, że chociaż z daleka będzie mu dane zobaczyć swego władcę.
Jak dotąd nie udało mu się to, ale wszystko wskazywało na to, że w końcu
nadarzyła się ku temu prawdziwa okazja – jechał do Sztokholmu, by podjąć służbę
na dworze królewskim.
Zupełnie
stracił poczucie czasu. Mogli znajdować się w drodze od kilkunastu minut, lub
nawet kilku godzin. Monotonny szum deszczu zlewał się w nieustanne, usypiające brzęczenie,
które przytępiało jego zmysły. W połączeniu z przyjemnym ciepłem, które udało
mu się utrzymać pod grubym kocem, spowodowało ono, że powieki chłopaka zrobiły
się ciężkie jak wypełniony ołowiem miecz, który pamiętał z dzieciństwa i
stopniowo zaczęły opadać.
Nagła zmiana w
miarowym turkocie kolaski poderwała go na równe nogi. Powóz zatrząsł się
odrobinę mocniej i wpadł na coś, co sądząc po wydawanych przez to odgłosach,
musiało być deskowanym podjazdem. Lub mostem. Przecierając zamglone od lepkiego
dotyku snu oczy, Örjan ostrożnie wychylił się przez okno. Nie pamiętał czy
udało mu się zasnąć, czy też spędził ostatni odcinek podróży w półprzytomnym
letargu, jednak jedno było pewne – odkąd minęli Ulriksdal, co było ostatnią
pamiętana przez niego rzeczą, musiało minąć sporo czasu.
Zniknęły
gdzieś ciężkie, ołowiane chmury, ustępując miejsca świecącej jasno tarczy
słonecznej, która opiekuńczo wyciągała swoje ciepłe promienie w kierunku ziemi,
powoli wysysając z niej nadmiar wilgoci. Tańczące w szerokich kałużach refleksy
przypominały niewielkie, złote rybki podpływające do powierzchni jeziora, by
pochwycić nieostrożnego owada, a nad taflami bajorek unosiły się roje
niewielkich owadów, napełniających orzeźwiające powietrze swoim zaaferowanym
brzęczeniem.
Nie tylko
pogoda się zmieniła – okolica również wyglądała inaczej. Zniknęły
charakterystyczne dla Solny zagajniki i puszcze, zastąpione ciągnącymi się aż
po horyzont złotymi i brunatnymi szachownicami pól. Po ograbionych z kłosów
ścierniskach przechadzały się tu i ówdzie długonogie żurawie, co i rusz
opuszczające swoje czarne, lśniące dzioby na niczego niespodziewającą się żabę
lub mysz. Jak okiem sięgnąć, ze wszystkich stron i kierunków ciągnęły kawalkady
wozów, kolasek i bogato zdobionych karoc, które ze stukotem kopyt i brzęczeniem
uprzęży prześcigały się w odwiecznie toczonej przez wielkich, napuszonych
szlachciców rywalizacji o pierwszeństwo przejazdu.
Pomiędzy
krzykliwie pomalowanymi powozami maszerowały lub jechały stępa długie kolumny
żołnierzy odzianych w najrozmaitsze liberie i kroje, i uzbrojonych w długie
muszkiety, dumnie oparte na szerokich ramionach. U boku niektórych z nich,
przytroczone do grubych, skórzanych pasów, zwisały obijając się o uda ukryte w
pochwach rapiery, szpady lub zakrzywione szable. Jeźdźcy, pewnie trzymający się
w wysokich, żołnierskich siodłach, co jakiś czas sięgali ostrzegawczo w
kierunku ukrytych w olstrach pistoletów. Ich czerwone, błękitne i żółte kolety
mieniły się niekiedy od srebrnych odznaczeń, a zdobiące ich głowy trójgraniaste
kapelusze powiewały wesoło wetkniętymi za nie piórami. Również i oni mieli ze
sobą broń sieczną, za tą różnicą, że w ich przypadku były to długie i ciężkie
pałasze o większym zasięgu niż zwykłe rapiery.
Twarze
żołnierzy były pobrużdżone, spalone słońcami pochodów i wysmagane wiatrami
wiejącymi na obcych ziemiach. Wielu z nich dumnie prezentowała światu
straszliwe blizny biegnące przez policzki, czoła i nosy. Örjan z zachwytem
przyglądał się gęstym, przystrzyżonym na szwedzką modłę brodom i wąsom, które
poruszały się groźnie, gdy ten czy ów wykrzykiwał komendy pod adresem swoich
towarzyszy, bądź zagradzających wojsku drogę mieszczan. Hałas jaki czyniły przy
tym obie strony był niesamowity.
Gdy w końcu
udało mu się oderwać wzrok od żołdaków, spojrzał w dół. Kolaska poruszała się
właśnie żółwim tempem po wykonanym z solidnie wyglądających belek moście
rozciągającym się nad lśniącą taflą wody. Podniósł oczy do góry i rozejrzał się
uważnie. Przed nimi, jak i za nimi, koło za kołem ciągnęły się nieprzerwane
sznury powozów czekających na wjazd do miasta. Z przodu, jakieś kilkadziesiąt
stóp przed nimi, wznosił się wysoki na kilku mężów, kamienny mur, co jakiś czas
przerywany otworami strzelniczymi. Po jego szczycie, dzierżąc w dłoniach
odbijające światło słoneczne piki i halabardy, przechadzali się tam i z
powrotem królewscy żołnierze.
Pod nimi, w
miejscu, do którego Örjan i woźnica powoli się zbliżali, w fortyfikacji ziała
szeroko otwarta brama, strzeżona przez machikuł, z którego niewielkich otworów
spoglądało w dół pół tuzina par oczu. Przed samymi potężnymi podwojami
Sztokholmu stał mały oddział złożony z ośmiu noszących stalowe zbroje
trabantów, sprawdzających uważnie każdego, kto próbował dostać się do
królewskiego miasta. To ich zasługą była boleśnie powolna podróż.
Nagły dźwięk
sprawił, że chłopak poderwał się z siedzenia i przestraszony zaczął lustrować
otoczenie; nigdzie jednak nie mógł dostrzec źródła hałasu. Dopiero gdy poczuł w
żołądku nieprzyjemne ssanie, zrozumiał, że był głodny. Pospiesznie zaczął
przetrząsać spakowane przez matkę bagaże, aż w końcu natrafił na niewielkie
zawiniątko, w środku którego znalazł pół bochenka chleba i bryłę sera wielkości
swojej pięści. Nie tracąc czasu na używanie noża, który również znajdował się w
pakunku, zatopił zęby w miękkiej skórce pieczywa i oderwał spory kęs, łowiąc
jednocześnie całym sobą każdy najmniejszy szczegół, każdy dźwięk i zapach z
otaczającego go zgiełku.
W końcu, po
czasie, który dla Örjana wydawał się wiecznością, kolaska zatrzymała się na
dobre, a w oknie pojawiła się brodata twarz wartownika, który obrzucił go
uważnym, nieco oskarżycielskim spojrzeniem, jakby spodziewając się, że chłopak
ma coś na sumieniu. Od strony woźnicy dobiegły go odgłosy pospiesznej wymiany
zdań. Usłyszał jak służący podaje nazwisko Leijnsköld, a później, na prośbę
kapitana pokazuje mu otrzymaną od Vilhelma pieczęć. Widząc, że wszystko się
zgadza lub też nie mając ochoty na niepotrzebne przedłużanie rozmowy, żołnierz
krzyknął na swoich podwładnych, by ci się rozstąpili i dał powożącemu kolaską
mężczyźnie znak, że może jechać.
Ponownie
rozległ się ostry świst opadającego bata i pokryte grubą warstwą błota koła
powozu szarpnęły do przodu. Przejechali pod łukowatym, pogrążonym w półmroku
otworem ziejącym w grubym na kilka stóp murze miejskim, by po chwili ponownie
wychynąć na otwartą przestrzeń. Dookoła wrzało niczym w ulu. Podskakując na
wybrukowanym wielkimi kamieniami placu, niewielka kolaska wmieszała się w wielobarwny,
falujący tłum, który kłębił się we wszystkie strony niczym ocean targany
podmuchami sztormowego wiatru.
Unoszący się
nad tą żywą kotłowaniną strojów i kapeluszy gwar był niemalże ogłuszający.
Setki podniesionych, zarówno męskich jak i żeńskich, głosów nawoływało ponad
głowami tłumu w kilkunastu różnych językach, które w uszach Örjana zlewały się
w jeden zupełnie niezrozumiały, dezorientujący szum. Bądź co bądź, dorastał w
niewielkim, odciętym od wielkomiejskiego zgiełku dworku, w którym jego jedynymi
towarzyszami była ojcowska niechęć i wiecznie milczący służący. Wrażenie
jakiego doznawał za każdym razem, gdy odwiedzał Sztokholm wcale go jednak nie
odstręczało.
Wszystko
dookoła miało dla chłopaka cudowną atmosferę nowości, ponad którą unosił się
ekscytujący zapach przygody. Odkąd pamiętał potrafił wyłowić jego delikatną woń
nawet przez zalegający nad stolicą odór setek, jeśli nie tysięcy, niemytych
ciał i wyrzucanych na ulice nieczystości, których prawdziwe potoki spływały
teraz rynsztokami, nieprzyjemnie drażniąc nozdrza młodzieńca. Z własnego
doświadczenia wiedział, że do przykrych zapachów można było przywyknąć,
zwłaszcza jeśli skupi się uwagę na przetaczających się przed oczami widokach.
Większość ludzi poruszających się po
mieście miała jednak inne zdanie. Zarówno podróżujący w wytwornych karetach
szlachcice jak i prości mieszczanie, ściskali w dłoniach, w zależności od
posiadanego majątku, lniane lub jedwabne chusteczki, które przyciskali do nosów
i ust, chcąc odciąć się od nieprzyjemnej woni.
Niektórzy,
a zwłaszcza wysoko urodzone damy, mieli w zwyczaju skrapiać materiał
sprzedawanymi na każdym niemal placu perfumami, których ciężki, najczęściej
mdły zapach mieszał się z odorem brudu i nieczystości tworząc duszące obłoki
drażniące gardło. Oczywiście nie odstręczało to nikogo od owej praktyki, wręcz
przeciwnie – chusteczki zasłaniające upudrowane noski i pociągnięte barwiczką
usta przyjmowały kolejne krople pachnidła w bezowocnej próbie zatamowania
fetoru.
Największą
korzyść z owych starań odnosili oczywiście kupcy, których kolorowe, jakby samą
barwą mające przyciągać uwagę klientów, stragany i kramy zajmowały każdą wolną
piędź placu przed bramą miasta. Lśniące wciąż jeszcze spływającymi po nich
kroplami deszczu, wielobarwne baldachimy osłaniały szerokie ławy wyłożone
wszelakiego rodzaju dobrem. Pierwsze stoisko, na którym spoczęło głodne nowych
widoków spojrzenie Örjana, uginało się od ciężaru zalegających na nim ogromnych
bel materiałów. Od prostego lnu służącego chłopom i biedniejszym mieszczanom
jako tkanina do szycia koszul, po najprzedniejsze wschodnie atłasy i jedwabie
sprowadzane z odległego Imperium Osmańskiego, tak bardzo cenione przez bogate
matrony i młode damy.
Za ławą stał
opasły kupiec, wystrojony niczym jakiś zamorski książę. Miał na sobie
wykwintnie skrojone, opadające niemal do samej ziemi szaty z jakiejś dziwnej,
mieniącej się w słońcu tkaniny, która wyglądała jakby została wykonana z wody
okiełznanej za pomocą mistycznych sztuczek. Długie, obszerne rękawy powiewały
za każdym razem, gdy mężczyzna gestykulował, co, z poczynionych przez chłopaka
obserwacji, robił wręcz nagminnie. Cały strój zdawał się być mieszanką
wszystkich barw i odcieni, upodabniając sprzedawcę do jakiegoś egzotycznego
ptaka, jednego z tych, które Örjan widział kilka lat temu na występie trupy
cyrkowej.
Grubas
targował się właśnie z wyglądającym na równie naiwnego, co bogatego, młodzikiem.
Przedmiotem prowadzonej podniesionymi głosami rozmowy był jeden z rozpiętych na
drewnianych ramach dywanów. Tuż za plecami kupca, stało kilka zbitych z grubych
desek stelaży, na których dumnie prezentował swój najlepszy i najcenniejszy
towar. Nieprzywykły do podobnego przepychu, chłopak nie mógł wprost oderwać
oczu od przecudnie haftowanych kobierców. Czyjaś ręka,niewątpliwie prowadzona
boskim natchnieniem, wiernie oddała na nich przeróżne sceny – od polowań po
szarże kawaleryjskie, a uczyniła to z takim oddaniem szczegółom, że Örjan
mógłby przysiąc, iż za chwilę usłyszy ryk trafionego niedźwiedzia lub huk
wystrzałów, unoszący się nad polem bitwy.
W momencie, w
którym go mijali, kupiec załamywał ręce i z udawanym żalem na twarzy rzucał
chciwe spojrzenie w kierunku sakiewki, do której sięgnął młody szlachcic. Nawet
dziesięcioletni Leijonsköld doskonale zdawał sobie sprawę, że pomimo tego, co myślał
sobie paniczyk, to sprzedawca był górą w tej transakcji. Zanim jeszcze słudzy
zaczęli zdejmować wybrany przez klienta arras z drewnianych ram, kupiec zdążył
już stracić nim zainteresowanie. Jego bystre spojrzenie wyłowiło z tłumu kolejną
ofiarę i teraz poświęcił jej całą swoją uwagę, wymachując gwałtownie rękami i
zachwalając w niebogłosy swój towar.
Następny kram
ranił źrenice Örjana. Był on większy i lepiej wykonany, od razu widać było, że
jego właściciel na dobre zadomowił się w tym miejscu. Właściwie był to
niewielki, drewniany budynek, przed którego wejściem stało dwóch uzbrojonych
strażników wyglądających na bezlitosnych morderców. Uzbrojeni w ciężkie kordy
mężczyźni czujnymi spojrzeniami obrzucali każdego, kto zbliżył się do rozłożonego
na kilku ławach towaru. Chłopaka nie dziwiły wcale podejrzliwe miny, które cały
czas gościły na twarzach zakapiorów.
Ustawione
przed drewnianym budynkiem kozły kipiały wręcz od złota, srebra i klejnotów, na
których wielobarwnych powierzchniach załamywały się promienie słoneczne tworząc
niesamowitą grę świateł. Drogocenne ozdoby lśniły niczym skradzione z nocnego
firmamentu gwiazdy i przyciągały wzrok swoim niezaprzeczalnym pięknem. Pomimo
pozornego bogactwa, nie było to wszystko, co kupiec miał do zaoferowania.
Prawdziwe dzieła sztuki jubilerskiej kryły się we wnętrzu budynku, gdzie
złotnik zapraszał najbardziej obiecujących klientów.
Mężczyzna,
który właśnie wyszedł przed swój sklep, aby powitać wąsatego szlachcica i jego
trzepoczącą rzęsami damę, sam był chodzącą wystawą wszelkiego rodzaju błyskotek.
Jego grube, pałąkowate palce ozdobione były ciężkimi pierścieniami i sygnetami
o wykonanych z różnokolorowych kamieni oczkach.Szyję kupca otaczał natomiast,
ważący zapewne kilka funtów srebrny łańcuch, zakończony bursztynowym
medalionem. Skinął zachęcająco na rozglądającą się wśród diamentowych kolii
parę, zapraszając ich do środka. Nietrudno było Örjanowi zauważyć radosny uśmiech
jaki zagościł na twarzy damy i kwaśny grymas, wykrzywiający oblicze szlachcica.
Nie usłyszał
już wymamrotanych przez mężczyznę słów, ponieważ kolejne kramy ukazywały mu
coraz to nowe wspaniałości. Z lśniącymi od pożądania oczami obserwował stragan
płatnerza i sąsiadujące z nim stanowisko zbrojmistrza. Promienie słoneczne
tańczyły przecudnie po wypolerowanej na wysoki połysk stalowej powierzchni
ułożonych jeden na drugim cabassetów i grzebieniastych morionów. Pomimo iż nie
posiadał wiedzy na temat wykuwania hełmów, ani zresztą żadnej innej części
uzbrojenia, z łatwością dostrzegał w ich idealnych krzywiznach mistrzowską
rękę.
Obok niedbale
ułożonych w stosy osłon głów dla zwykłej piechoty, na kilku szkarłatnych
poduszkach spoczywały prawdziwe arcydzieła kunsztu płatnerskiego i to one
właśnie przyciągały wzrok największej liczby przechodniów, w tym posuwającego
się wolno kolaską Leijonskölda. Nigdy w życiu nie dane mu było spoglądać na coś
podobnego. Z lekcji, które wpajał mu niemiecki guwernant, a których nie zawsze
miał ochotę słuchać, zapamiętał, że na wojnę nawet królowie przywdziewają
zwykłe, stalowe pancerze, przedkładając solidność wzmocnionego żelaza nad złote
ornamenty.
To, co leżało
na atłasowych poduszkach, prezentowało sobą całkowicie odmienne spojrzenie.
Zakończone purpurowymi grzywami z końskiego włosia szyszaki, w całości wykonane
z miękkiego złota, migotały drobinkami światła przeglądającymi się w klejnotach
wprawionych w otoki hełmów. Rubiny, diamenty, szafiry, i inne kamienie, których
chłopak nie był nawet w stanie nazwać, zerkały wesoło swoimi wielobarwnymi
oczami i ozdabiały ubrania tłumów refleksami kolorowego światła. Również
długie, segmentowane osłony na kark spływające z szyszaków, wykonane były z
cennego kruszcu. Na policzkach hełmów wycięto z ogromna precyzją wizerunki
przeróżnych zwierząt – niedźwiedzi, lwów, orłów i wilków – które szczerzyły się
w niemym krzyku, dumnie łypiąc rubinowymi oczami.
Gdy Örjan
myślał, że nie znajdzie już nic bardziej interesującego, zachwalający swój
towar kupiec przesunął się nieco w lewo, odsłaniając stojącą za nim ciężką zbroję
płytową. Jej charakterystyczna sylwetka, a szczególnie zakrywająca twarz płyta,
ukształtowana na podobieństwo ludzkiego oblicza, obudziła w chłopaku znajome
nuty. Nie raz przecież spędzał długie godziny na wpajanych przez ojca lekcjach
historii rodu Leijonsköldów i wciąż pamiętał, nie tak zresztą odległe, dzieje
familii. Patrząc na majestatyczną formę pancerza kirasjerskiego, natychmiast
poczuł napływającą falę wspomnień.
W końcu jego
dziad, ufundowawszy regiment rajtarii i oddawszy go pod dowództwo Lwa Północy,
niezliczoną ilość razy stawiał czoła tym przypominającym ucieleśnienie furii
mężom, których sława zaczynała stopniowo przyćmiewać polską jazdę. Ciężej
uzbrojeni od budzącej lęk w całej Europie husarii, stanowili odpowiedź na jej
ponurą groźbę wiszącą nad każdym, kto chciałby się mierzyć z Rzeczpospolitą. A
przecież to ona, wydawałoby się, budziła wśród Szwedów największy strach, co
zresztą Örjan słyszał wielokrotnie od guwernanta, który odczytywał mu zapiski
Axela Oxenstierny, towarzyszącego Gustawowi Adolfowi w czasie wojny z
południowym sąsiadem.
Ulubionym
przez Vilhelma Leijonsköld sposobem spędzania z synem wolnego czasu, było
wpajanie mu minionej chwały rodu, czemu zazwyczaj towarzyszyły wybuchy gniewu i
spadające cięgi. Ze szczególną dumą opowiadał o wyczynach wojennych swojego
dziadka. Formacja kirasjerów przewijała się w owych historiach wiele razy,
zawsze wspominana przez patriarchę z wyrazem nienawiści malującym się na jego
twarzy. Główną przyczyną była zapewne
bitwa pod Lützen, kiedy to śmiała szarża tej kawalerii poczyniła ogromne
szkody w wojskach Gustawa Adolfa i pozwoliła na ocalenie armii Cesarstwa – wydawało
się, że głowa rodu wini Bogu ducha winnych żołdaków za upadek swojej rodziny.
Zgrzytliwym
głosem opowiadał o feldmarszałku Pappenheimie, człowieku, który odmienił losy nie
tylko owej pojedynczej potyczki, ale być może i całej wojny. Według niektórych
pogłosek, to właśnie on poprowadził kontrnatarcie przeciwko brawurowej szarży
prowadzonej przez szwedzkiego króla. To właśnie wówczas Lew Północy miał
otrzymać ów nieszczęśliwy postrzał w plecy.
Standardową
taktyką kirasjerów był karakol, dziwacznie brzmiące słowo, pochodzące według
guwernanta od francuskiego „caracole” tłumaczonego jako „spirala”. Polegała ona
na przedkładaniu broni palnej, a w szczególności pistoletów skałkowych, nad
kordy i kopie używane przez husarię. Pierwsze trzy szeregi kawalerii szarżowały
w luźnej formacji na piechotę przeciwnika, w odpowiednim momencie oddając salwę
z jednej ręki, a następnie, wykonując obrót koniem – z drugiej. Następnie
zawracały na tyły chorągwi robiąc miejsce kolejnym trzem liniom, jednocześnie
nabijając pistolety.
Zdaniem Örjana
szczególnie widowiskowym, acz niezmiernie ciężkim dla walczących tam Szwedów,
przykładem zastosowania owej taktyki
była pierwsza bitwa o Breitenfeld. Oczami wyobraźni widział pył wzbijany
kopytami pięciu tysięcy koni spowijający pole bitwy. Słyszał ogłuszające salwy
wystrzałów, jęki rannych i zachęcające do walki okrzyki dowódców. Tamtego dnia,
kirasjerzy poprowadzili aż siedem szarż na pozycje szwedzkie, sześć razy dając
się zepchnąć do odwrotu, za siódmym ulegając całkowitemu rozbiciu.
Dopiero pod Lützen,
dowodzący kirasjerami Pappenheim postanowił wziąć przykład z polskiej jazdy.
Porzucił karakol i zamiast w ostatniej chwili wycofać żołnierzy, rzucił ich
naprzeciw rajtarii roznosząc ją w proch pod końskimi kopytami. Sama waga
zakutych w ważące nawet pięćdziesiąt pięć funtów pancerze była wystarczająca,
by rozproszyć lekkozbrojną kawalerię szwedzką.
Wystarczyło
spojrzeć na lśniącą powierzchnię oferowanej przez kupca zbroi – grube,
nachodzące na siebie płyty stali przypominał skorupę żółwia, a segmenty
ochraniające nogi wydawały się wręcz zbyt sztywne, by można je było swobodnie
nosić. Nie było jednak wątpliwości, że zapewniana przez rynsztunek ochrona nie
ma sobie równych. Co prawda niezwykle ograniczała swobodę ruchu, jednak szarża
kawaleryjska nie wymagała zbyt dużej zręczności, a lekkie i zwinne szable
rajtarii nie były w stanie przebić solidnego metalu. Dla chłopaka wydawało się
niemożliwym, by ktokolwiek zdołał zabić zakutego w podobny pancerz męża.
Szeroka
uliczka przerzedziła się nieco i kolaska w końcu mogła wystrzelić do przodu z
nieco większym tempem. Jechali środkiem brukowanego traktu, po obu stronach
mając nieprzebrane morze mieszczan rozglądających się za swoimi sprawami. Wszyscy,
choć różniący się pod względem bogactwa ubrań, wyglądali na dobrze wykarmionych
i zadowolonych z życia. Nic zresztą dziwnego – cała Szwecja, a wraz z nią
stolica, przeżywała właśnie okres
największego rozkwitu. Po toczonej jedenaście lat wcześniej Wojnie Skańskiej,
zakończonej pomyślnym dla królestwa pokojem oraz małżeństwem Karola XI z duńską
księżniczką Ulryką Eleonorą, dawno nie było już żadnych śladów.
Dzięki
staraniom Lwa Północy, Sztokholm stopniowo przekształcał się z zagubionego w
mrokach średniowiecza miasta, w podążający nowoczesnymi nurtami
architektonicznymi, najważniejszy ośrodek handlu na całym Morzu Bałtyckim.
Według niektórych legend, po śmierci ojca Gustawa Adolfa, stolica wyglądała tak
staroświecko, iż wielu ze szwedzkich dygnitarzy wstydziło się zaprosić
dyplomatów z innych państw na pogrzeb monarchy. Wszystko zmieniło się wraz z
nowym władcą. Przebudowie została poddana większość dzielnic i pomimo ogromnego
pożaru, który wybuchł w roku tysiąc sześćset dwudziestym piątym, miasto nadal
kontynuowało swoją przemianę.
Początkowo
położony na jednej zaledwie wyspie, Sztokholm zaczął się rozrastać, stopniowo
podporządkowując sobie kolejne otoczone morzem skrawki lądu, które połączone
wspaniałymi mostami, już wkrótce zaskarbiły mu miano Wenecji Północy.
Dziesiątki ludzi, zarówno szlachciców, jak i mieszczan bogaciło się na
kwitnącym w stolicy handlu, dzięki czemu jak grzyby po deszczu pojawiały się w
mieście nowe pałace, wille i katedry. Była to zaiste Złota Era.
Wszędzie jak
okiem sięgnąć aż roiło się od przekupniów, akrobatów, cyrkowców… Nie brakowało
również odzianych w dziwaczne dla Örjana szaty dyplomatów z zagranicy, których
otwarte powozy, co i rusz mijały jego rozklekotaną kolaskę. U wylotu każdej
uliczki stały, w większości byle jak zbite, stragany, przy których obdarci
jegomoście opiekali nad wesoło skaczącym ogniem aromatyczne mięsiwa i świeżo
złowione ryby. Ich zapach sprawił, że do ust chłopaka pociekła ślinka. Pomimo
tego, iż chwilę wcześniej spałaszował zapakowane mu przez matkę zapasy na
drogę, jego żołądek wydał z siebie niezadowolony pomruk. Ze smutkiem pomyślał o
kilku drobnych monetach ukrytych w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Nie mógł
sobie pozwolić na marnowanie pieniędzy. Pocieszała go myśl o zbliżającym się z
każdą chwilą królewskim zamku, na którym spodziewał się otrzymać ciepły
posiłek.
Na czoło
młodego Leijonskölda wystąpiły krople lepkiego potu. Pochłonięty niezwykłymi
widokami, które przywitały go po przejeździe przez bramę, zupełnie zapomniał o
wciąż okrywającym go futrze. Pospiesznie zdjął z siebie ciężkie okrycie i
niedbale rzucił je w kąt powozu. Był pewien, że w Tre Kronor zajmą się nimi
słudzy, w końcu król musi mieć ich pełno. Wyjrzał niecierpliwie przez okno,
chcąc zorientować się gdzie mniej więcej już są.
Kolaska
zbliżała się właśnie do kolejnego drewnianego mostu, niemalże niczym
nieróżniącego się od tego, którym wjechali do miasta. Podczas tych kilku wizyt
złożonych przez Örjana w Sztokholmie, miał już okazję zwiedzać tą część stolicy.
Była to jedna z nowszych dzielnic, wciąż rozrastająca się i tętniąca nieznającym
odpoczynku życiem. Wszędzie dookoła wznosiły się nowopowstałe budynki, wciąż
wilgotne od niedawno naniesionego wapna, a gdzieniegdzie piętrzyły się wysokie
rusztowania, pomiędzy którymi uwijali się spieczeni słońcem robotnicy
dźwigający bloki kamienia. Widoczny z przodu most, prowadził do najważniejszego
miejsca w stolicy, pierwszej zamieszkałej wyspy i zarazem serca całej Szwecji –
Staden Mellan Broarna, Miasta Pomiędzy
Mostami. To właśnie tam znajdował się cel podróży młodego Leijonskölda.
Podczas gdy
koła powozu turkotały głucho po drewnianej konstrukcji przęsła, chłopak
przypomniał sobie wszystko, co na temat królewskiego zamku mówiła mu matka.
Uwielbiał słuchać jej cichego, ciepłego głosu, który wielokrotnie kołysał go do
snu… Aby uniknąć zbierających się w kącikach oczu łez tęsknoty, Örjan skupił
się na przekazanych przez kobietę słowach.
Około czterech
wieków wcześniej, miastem władał potężny jarl Birger, który nakazał wybudować
na wyspie Stadsholmen niewielką fortecę ze stanowiącą jej rdzeń strzelista
wieżą, aby móc sprawować kontrolę nad jeziorem Mälaren. Przez kolejne lata, następni
władcy przekształcali surową, stworzoną z myślą o przewadze militarnej budowlę
w pałac, któremu z uwagi na wieńczącą basztę trójdzielną kopułę nadano nazwę
„Tre Kronor”.
Również samo
jezioro nad którym wybudowano fortecę miało dla chłopaka związek z opowieściami
matki, choć wiązały się one bardziej z ludowymi baśniami niż rzeczywistymi
faktami. Według starych podań, szwedzki król Gylfi obiecał bogini Gefjun, iż
odda jej we władanie tyle gruntów, ile cztery woły zdołają zorać w ciągu całego
dnia i następującej po nim nocy. Nie przewidział jednak, że podstępna
mieszkanka Asgardu oszuka go, używając zwierząt pochodzących z krainy gigantów.
Darta potężnymi lemieszami ziemia nie wytrzymała jednak i z ogłuszającym
trzaskiem odwróciła się do góry nogami, tonąc w morzu.
Obecnie
jezioro służyło jako główne źródło pozyskiwania żwiru, od którego zresztą
pochodziła jego nazwa. Wypełnione wydobywanymi z płycizn otoczakami barki,
krążyły nieustannie pomiędzy punktami załadunkowymi a rozsianymi różnymi
szwedzkimi portami, skąd czasem ich ładunek wędrował do największych miast
europejskich. Pogrążony w rozmyślaniach, Örjan nie zauważył, że oto zbliżają
się już do pałacu. Dopiero nagłe szarpnięcie spowodowane zatrzymaniem kolaski
sprowadziło go na ziemię.
Szukając
przyczyny niespodziewanego postoju, chłopak rozejrzał się po okolicy. Gdy tylko
wyjrzał przez okno, z jego ust wyrwało się głośne westchnienie zachwytu.
Zupełnie nie zwracał uwagi na siedzącego w siodle oficera, który właśnie
szczegółowo przepytywał woźnicę o cel podróży i zawartość powozu, całą uwagę
poświęcając pałacowi. Jeszcze nigdy nie był tak blisko królewskiej siedziby.
Stali przed
skromnie wyglądającym, opartym na kamiennych łukach mostem, którego trakt
wyłożony był zwykłymi drewnianymi belkami, poznaczonymi szerokimi plamami
błota. Wprawdzie Örjan poczuł odrobinę rozczarowania, gdy nie zobaczył
rozścielonych dookoła szkarłatnych dywanów, jednak cała reszta przewyższała
jego najśmielsze wyobrażenia.
Nie sposób
było nie zauważyć pierwotnego zamysłu, z którym budowano zamek. Otaczająca go
fosa była szeroka na kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt stóp, a dno płynącej
nią rzeczki zasilanej wodami Norrströmu nikło w głębinach. Poruszane leniwym
prądem fale szumiały zdradliwie, szepcząc o zgubie tych, którzy odważyliby się
zaatakować fortecę.
Jej ponurą
groźbę podtrzymywały milcząco grube mury. Wykonane z czerwonej cegły oblepionej
odłażącą w wielu miejscach zaprawą wapienną, może i nie prezentowały się zbyt
wytwornie, jednak nie to było przecież ich zadaniem. Wciąż doskonale chroniły
pałac przed ewentualnym oblężeniem. Ziejące z wąskich szczelin otwory spiżowych
armat czekały spokojnie, by na pierwszą wieść o zagrożeniu plunąć ogniem w
każdego kto ośmieli się naruszyć majestat stolicy.
Zza zwieńczeń
blanków wystawały ozdobione kolorowymi już liśćmi korony drzew rosnących w
królewskich ogrodach. W rzucanym przez nie cieniu spacerowali nie tylko
żołnierze, ale i wszelkiego rodzaju urzędnicy pałacowi, służba i goście bawiący
w Sztokholmie. Örjan nie mógł się już wprost doczekać kiedy i on będzie mógł
wdrapać się na mury. Rozciągający się nich widok musiał być zaiste
oszałamiający.
Kolaska
ponownie ruszyła i już po chwili znalazła się pod szerokim sklepieniem wysokiej
pałacowej bramy, której strzegły strzeliste sylwetki kopulastych wież
zwieńczonych łopoczącymi chorągiewkami w barwach monarchy. Gdy wtoczyli się na
zamkowy plac, młody Leijonsköld poczuł rozczarowanie – prawie cała północna
fasada otoczona była drewnianymi rusztowaniami, na których pracowało dziesiątki
ludzi. Ich pracy towarzyszył ogłuszający zgiełk.
Większość
robotników dzierżyło w dłoniach żelazne dłuta i młoty, za pomocą których to
narzędzi skuwali pokrywający pałac tynk wraz ze wszelkimi zdobieniami.
Wzbudzany przez stukot żelaza o żelazo hałas był ogromny, a nieustanne krzyki,
które były jedyną możliwą formą komunikacji pomiędzy pracującymi, tylko go
wzmagały.
W powietrzu
unosiły się kłęby wapiennego dymu i już po chwili Örjan poczuł jak drobny pył
dostaje mu się do nosa, nieprzyjemnie przywodząc na myśl wydarzenia z sypialni
Sorena. Szybko jednak zrugał się za podobne porównania – w końcu udało mu się
już uwolnić spod opieki ojca. Z uśmiechem satysfakcji wymalowanym na ustach,
pozwolił sobie na donośne kichnięcie, którego dźwięk całkowicie utonął wśród
robionego przez rzemieślników rejwachu.
Dopiero teraz
przypomniał sobie, że słyszał od matki o zaplanowanej przebudowie pałacu.
Ostatnie zmiany zostały wprowadzone w zamku niemalże sto lat wcześniej, kiedy to
król John III postanowił pójść w ślady reszty Europy i przyoblec swoją siedzibę
w szaty renesansu. Nurty architektoniczne ulegały jednak ciągłym zmianom i aby
nadążyć za nimi, Karol XI sprowadził na swój dwór Nikodema Tessina Młodszego,
sławnego na całą Szwecję projektanta, aby ten zaplanował modernizację pałacu na
nowocześniejszy styl baroku. Jak widać, architekt nie próżnował.
Ktoś zastukał
głośno w drzwiczki kolaski po przeciwnej stronie. Zaskoczony Örjan podskoczył
na swoim siedzeniu i skierował spłoszone spojrzenie w stronę przybysza.
Mężczyzna miał
ściągniętą w wyrazie pogardy twarz i długie, kręcone loki opadające żółtymi
spiralami na ramiona. Nie należał do najwyższych, ale chłopak i tak sięgałby mu
zaledwie do piersi. Noszone przez nieznajomego szaty sugerowały dość wysokie
pochodzenie – wprost kipiały od złota i szkarłatu, a każdy ze zdobiących smukłe
palce pierścieni z nawiązką wystarczyłby do odkupienia dworku w Solnie.
Podobnie jak płeć, również i wiek przybysza nie był widoczny na pierwszy rzut
oka – równie dobrze mógł mieć dwadzieścia, jak i pięćdziesiąt lat. Nie sposób
było tego ustalić przez rozsmarowany na twarzy mężczyzny biały pył.
Örjan przez
chwilę mierzył stojącego przed nim człowieka taksującym spojrzeniem. Nagle
olśniła go pewna myśl i zaczął szperać w swoim bagażu najwyraźniej szukając
czegoś. Zaskoczony jego dziwacznym zachowaniem mężczyzna nie odezwał się
słowem, wpatrywał się tylko w młodzieńca wyczekująco, jakby ten zapomniał
zrobić czegoś niezmiernie ważnego. W końcu Leijonsköld znalazł to czego szukał
i podał ów przedmiot przybyszowi.
– Proszę. Może
tym sobie pan wytrzeć twarz… – Wychylił się nieco w jego kierunku
–Przechodzenie pod tymi rusztowaniami to nie był najlepszy pomysł. Słyszałem o
różnych wypadkach… – Pokręcił ze smutkiem głową – Mój cioteczny kuzyn zginął,
kiedy upuszczona przez murarza cegła roztrzaskała mu czaszkę… Ma pan szczęście,
że skończyło się jednie na ubrudzonej twarzy!
Zaciśnięte w
wąską szparę, pobielałe usta szlachcica od razu powiedziały mu, że popełnił
jakąś gafę. Mężczyzna wyrwał Örjanowi ściskaną przez niego chusteczkę i
gniewnym ruchem cisnął ją na ziemię, dodatkowo przydeptując obcasem. Dopiero
wtedy znalazł głos, który okazał się równie nijaki jak cała postać przybysza.
– Stroisz
sobie ze mnie żarty, młodzieńcze?
– Ja? Żarty?
Musiałeś… – Chłopak próbował zamaskować zmieszanie jakimiś gładkimi słówkami,
jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Kipiąca w tonie szlachcica furia aż za
dobrze przypominała mu tą, którą słyszał we wrzaskach ojca.
– Milcz! Nie
masz prawa odzywać się niepytany! – Klasnął w upierścienione dłonie i po chwili
u jego boku pojawił się zgięty w półukłonie służący. – Bjoerg! Otwórz drzwi do
powozu!
Wciąż niczego
nierozumiejący Örjan usłyszał trzask opadającej klamki, a po chwili poczuł jak
czyjeś silne ręce wciągają go na zewnątrz.
– Od tej
chwili – zza wypełniającej całe pole widzenia chłopaka sylwetki służącego dobiegł
bezbarwny głos paniątka – znajdujesz się pod moją opieką. Będziesz wypełniał
wszystkie moje polecenia, a w zamian otrzymasz stosowną dla młodzieńca w twoim
wieku edukację.Est-ce que tu comprends?
Został
brutalnie wciągnięty z kolaski i postawiony na nogi tuż obok bogato odzianego
mężczyzny, który spoglądał mu prosto w twarz z wyraźnym oczekiwaniem. Örjan
zdołał jednie wytrzeszczyć szeroko oczy. Widząc, że chłopak go nie rozumie,
szlachcic westchnął z przesadną irytacją.
– Mon dieu!
Będzie z tobą więcej kłopotów niż myślałem. – Skinął służącemu głową, wskazując
podbródkiem na powóz, co ten bezbłędnie zrozumiał, rzucając się po bagaże
Leijonskölda. – A teraz za mną i bez gadania!
Zupełnie
skołowany, Örjan skinął tylko głową zastanawiając się do jakiego nowego piekła
trafił tym razem. Zanim się odwrócił, by ruszyć w stronę zamku, szlachcic
zatrzymał się jeszcze na chwilę i wyprostowawszy dumnie plecy, spojrzał na
kulącego się przed nim chłopca z wyrazem bezgranicznej wyższości na twarzy.
– Ostatnia
rzecz… Będąc w obecności lepszych od siebie musisz zwracać się do nich jak
należy. Oczekuję, że, gdy zajdzie potrzeba, okażesz mi należny mi szacunek
przez tytułowanie mnie „hrabią”, lub „Herr”. Me imię nie powinno cię
interesować, ponieważ nigdy nie osiągniesz dostatecznie wysokiej pozycji, by
dopuszczać się podobnej poufałości. Nazywam się zaś Lindemann.
Po czym nie
czekając na Leijonskölda, ruszył szybkim krokiem w kierunku Tre Kronor. Chcąc
nie chcąc, Örjan podążył za nim.