sobota, 8 listopada 2014

Rozdział II

                ROZDZIAŁ II
13 września 1690
Głośne rżenie koni unosiło się w mroźnym, wczesnojesiennym poranku. Z pysków zaprzęgniętych do niewielkiej kolaski zwierząt wydobywały się gęste obłoki oddechów, podobnie jak z ust stojącej przed dworem niewielkiej grupki osób. Nieliczni służący, na których pozwolić sobie jeszcze mogła rodzina Leijnsköldów, wynosili właśnie z przedsionka ostatnie pakunki i ładowali je do pozbawionego ozdób powozu. Nie było ich zbyt wiele – ot, jedna, sosnowa skrzynia wypełniona ubraniami, komplet pościeli i kilka ksiąg oprawionych w poznaczoną śladami wieloletniego używania skórę, będących pożegnalnym prezentem od guwernanta.
Czekające na mrozie konie przebierały nerwowo kopytami i zarzucały łbami, pobrzękując przymocowanymi do uprzęży dzwoneczkami. Nie przypominały w niczym wspaniałych ogierów, które Örjan widywał na jarmarkach – ich wyleniała, pozbawiona owego majestatycznego lśnienia sierść z trudem maskowała wystające spod cienkiej skóry kości. Na pierwszy rzut oka widać było, że właściciel skąpił na utrzymanie zwierząt. Według filozofii Vilhelma, zwierzęta powinny jeść tylko tyle, by być w stanie wykonywać swoje obowiązki.
Gdy cały skromny dobytek Örjana został już zapakowany, z wiszących na ciężkim, burzowym niebie ołowianych chmur zaczął siąpić z początku drobny, lecz z każdą sekundą przybierający na sile deszcz. Siwiuteńki woźnica w wypłowiałej liberii Leijnsköldów rzucił się natychmiast stawiać wykonany z nawoskowanej skóry daszek. Przypatrujący się jego zmaganiom Örjan nie mógł pohamować radosnego drżenia. Jeszcze tego samego dnia opuści Solne i po raz pierwszy w życiu pozna smak prawdziwej wolności, z daleka od stawianych przez ojca barier.
Co prawda, matka próbowała mu już wytłumaczyć, że z pobytem na dworze królewskim łączyć się będą liczne obowiązki, jednak owładnięty podsuwanymi przez wyobraźnię obrazami nieznanych dotąd cudów, chłopak nie dopuszczał do siebie jej ostrzeżeń. Zdawał sobie sprawę, że zostanie oddany na służbę jednemu z mieszkających w pałacu lordów lecz, w przeciwieństwie do Johanny, nie widział w tym żadnej trudności. Wprost przeciwnie – towarzyszenie wielkim panom w ich licznych podróżach wydawało mu się bardzo ekscytujące.
Nadszedł w końcu moment pożegnania, którego Örjan tak niecierpliwie wyglądał, a który jego matka najchętniej odwlekałaby w nieskończoność. Chłopak rzucił ostatnie spojrzenie na miejsce, w którym się wychowywał lub też raczej był poddawany tresurze przez ojca. Wszystko wyglądało identycznie jak poprzedniego dnia, nic nie wskazywało, że dwór miał zamiar zapaść się pod ziemię w momencie, w którym kolaska zniknie za zakrętem gościńca. Choć na początku wydawało mu się, że opuści Solnę bez cienia żalu, teraz, gdy w końcu nadszedł ów moment, poczuł gdzieś w najgłębszym zakamarku serca, o którego istnieniu nie zdawał sobie nawet sprawy, niewielki, kłujący okruch lodu.
Z cichym westchnieniem, wraz z którym ulotniła się z niego wcześniejsza radość spowodowana wyjazdem, odwrócił się w stronę stojącej tuż obok matki. Po jego opalonych od godzin spędzanych na świeżym powietrzu policzkach spłynęło kilka kropel, które mogły być zarówno drobinkami deszczu, jak i słonymi łzami. Przez chwilę spoglądał w twarz kobiety będącej dla niego przez te wszystkie lata jedynym źródłem miłości i ciepła. Ze wszystkich sił starał się zapamiętać każdy szczegół jej drobnej, pomarszczonej twarzy, każdy kosmyk opadających na ramiona czarnych włosów… Oddałby wiele, by móc zabrać ze sobą wiszący w korytarzu dworu portret matki, jednak nie musiał nawet pytać – doskonale wiedział, co odpowiedziałby ojciec.
Mężczyzna nie raczył się nawet pokazać. Wśród stojącej przed wejściem grupki byli wszyscy służący, niektórzy nawet płakali nad wyjazdem młodego panicza, jednak zabrakło Vilhelma. Nie przeszkadzało to jednak chłopakowi. Dzięki temu mógł opuścić Solnę bez wysłuchania na odjezdnym kolejnej porcji cierpkich słów.
Zanim Örjan zdążył coś powiedzieć lub zrobić, Johanna postąpiła krok w jego kierunku i przycisnęła go do futrzanego płaszcza, który miała na sobie. Czując, jak całe ciało kobiety drży od tłumionego łkania, chłopak odwzajemnił uścisk. Nie potrzebowali żadnych słów, żeby się pożegnać. Powiedzieli sobie już wszystko, co było do powiedzenia.
Nagłe rżenie koni przywróciło oboje do rzeczywistości. Pochylając głowę, Johanna pocałowała syna w czubek odsłoniętej głowy, po czym odsunęła go od siebie i obdarzyła pocieszającym uśmiechem. Wpatrzony w jej zapłakaną twarz, chłopak nie zauważył kolejnej postaci, która nagle pojawiła się w drzwiach dworu i, ostrożnie stawiając kroki, ruszyła w jego kierunku. Dopiero szorstkie szarpnięcie za ramię zwróciło jego uwagę. Zaskoczony, odwrócił się do tyłu, pewny, że zobaczy tam ojca. Przygotowując się na konfrontację z mężczyzną, wyprostował dumnie plecy i przywdział na twarz maskę obojętności.
Ku swemu ogromnemu zdziwieniu, zamiast z patriarchą, stanął oko w oko z przygarbioną kobietą, niemal ginącą pod licznymi warstwami odzieży. Drżąca dłoń babki przesunęła się z jego ramienia w kierunku twarzy i niezdarnie, jakby Sigrid nie do końca wiedziała jak powinna się zachować, poklepała go w policzek.
– Mój syn zawsze był w gorącej wodzie kąpany… Gdyby żył twój dziadek! Już on nauczyłby go moresu… Wygnać jedynego dziedzica!
W zadziwiająco mocnym jak na jej wiek głosie kobiety pobrzmiewało coś, czego Örjan nigdy u niej nie słyszał – współczucie. A może tylko mu się wydawało? Odkąd pamiętał, w większości sytuacji babka stawała po stronie ojca, od czasu do czasu dorzucając własne, krytyczne uwagi pod adresem wnuka… Nigdy nie podejrzewał jej o choć cień sympatii w stosunku do swojej osoby i teraz, gdy okazała mu odrobinę uczucia, zupełnie nie wiedział jak się zachować. Poczuł tylko gwałtowną falę wyrzutów sumienia za wszystkie psoty, które jej wyrządził.
– Jesteś Leijnsköldem. Zachowuj się jak taki. – Spojrzenie Sigrid stwardniało, a oczy zwęziły się w dobrze znane Örjanowi szparki. – Nie przynieś nam wstydu, młodzieńcze!
Uśmiechając się szeroko, chłopak rzucił się babce na szyję, nie zważając na jej pełne protestu sapnięcia. Początkowo staruszka próbowała go odepchnąć, jednak w końcu zaprzestała walki i niepewnie poklepała wnuka po plecach. Gdy ten wciąż nie chciał jej wypuścić z uścisku, sięgnęła swoimi stalowymi palcami w kierunku jego ucha. Dopiero wtedy Örjan ją uwolnił, odskakując z cichym syknięciem bólu. Na potrzeby kobiety zrobił urażoną minę i potarł ogniście czerwoną małżowinę. Zrobił to jednak tylko i wyłącznie z przyzwyczajenia – Sigrid nie włożyła w wymierzenie kary zbyt dużo siły.
Podeszła do niego matka i położyła mu dłoń na ramieniu.
– Już czas.
Jej głos był silny i czysty, zupełnie jakby nie chciała pokazać przed synem jak bardzo cierpi z powodu jego wyjazdu. Wszystko jednak było aż nazbyt widoczne w jej podkrążonych, zaczerwienionych oczach – z pewnością spędziła bezsenną noc na rozpaczaniu i próbach przekonania męża do zmiany decyzji. 
Skinąwszy głową, Örjan dał się poprowadzić w kierunku kolaski, przy której usłużny woźnica pracował już nad opuszczeniem schodków. Korzystając z jego pomocy, chłopak postawił stopę na pierwszym stopniu i, przytrzymując się przytwierdzonej do burty powozu barierki, wszedł do środka. Wnętrze pojazdu obite było czerwoną skórą wypchaną końskim włosiem, w wielu miejscach pękającą lub zacerowaną mocnym szpagatem. Przetarte siedzenia, niczym żołnierze-weterani poznaczeni budzącymi respekt bliznami, nosiły na sobie liczne ślady wieloletniego używania. Podobnie jak konie, powóz był dla patriarchy rodu jedynie użytecznym narzędziem, nie dość jednak ważnym, by wykładać pieniądze na jego utrzymanie. Tylko kunsztownie wymalowany na drzwiczkach emblemat Leijnsköldów był regularnie odnawiany i pysznił się świeżością barw, krzykliwie odbijającą się na tle poszarzałego od niepogody drewna.
Zająwszy miejsce tuż przy oknie, które wybrał, wybiegając myślami w przód, z uwagi na czekające go wspaniałe widoki oferowane przez stolicę, Örjan wychylił się do przodu i po raz ostatni wciągnął w płuca znajome powietrze. Przymknął na chwilę oczy starając się zapamiętać ów charakterystyczny dla Solny żywiczny aromat dochodzący z rosnącego kilkanaście kroków za dworkiem sosnowego lasu. Wraz z zapachem mokrego igliwia i lepkiej woni drzewnego soku, w nozdrza uderzył go mocny odór świeżego, końskiego nawozu, który odrobinę psuł całą kompozycję.
Usłyszał suchy trzask bata, który nieprzyjemnie skojarzył mu się z ojcowską dyscypliną i poczuł jak wzbiera w nim gniew na woźnicę. Miał zamiar zaprotestować, powiedzieć coś, co skłoniłoby mężczyznę do łagodniejszego traktowania zwierząt, jednak ku swemu zdziwieniu stwierdził, że jakaś niewidzialna ręka ściska go za gardło, uniemożliwiając wydobycie z niego głosu. Jednocześnie ogarnęło go przygnębiające uczucie pustki, jakby opuszczając Solnę zostawił w dworku coś niezwykle cennego, niemożliwego do zastąpienia, jednak było już za późno,aby zawrócić. Podobne uczucie ogarnęło go dotąd tylko raz.
Gdy był kilka lat młodszy, do leżącej w sąsiedztwie siedziby Leijnsköldów wsi przybłąkała się nie wiadomo skąd ciężarna suka, którą chłopi przygarnęli i pomimo tego, iż sami prowadzili niezwykle skromne życie, odkarmili wychudzone zwierzę, dając mu dach nad głową i troskliwą opiekę. Wkrótce czworonóg stał się ulubieńcem wszystkich okolicznych dzieci, wśród których był również i Örjan. Niedługo po tym na świat przyszła niewielka gromadka bezwłosych, popiskujących żałośnie młodych. W tajemnicy przed ojcem, chłopak przyniósł jednego szczeniaka do dworu i ukrył go pod łóżkiem swego pokoju. Był wówczas zbyt mały, by móc pomyśleć o lepszym schronieniu…
Nie trzeba było dużo czasu żeby patriarcha odkrył czworonoga. Pomimo błagań i przelanych przez syna łez, Vilhelm złapał wijącego się bezradnie psa i, nakazując Örjanowi zostać w sypialni, wyszedł na zewnątrz. Po kilkunastu minutach zawołał młodego dziedzica na zewnątrz i bez słowa wyjaśnienia wręczył mu łopatę. Poprowadził go kilka kroków w las, gdzie pośród zielonego dywanu mchu skropionego plamami ciemnej czerwieni, leżało nieruchome ciało szczeniaka, roztrzaskane o jeden z porozrzucanych po całym zagajniku kamieni.
– Kop!
Tylko tyle. Żadnych wymówek, żadnego wytłumaczenia dla podobnego bestialstwa… Proste, wypowiedziane nieznoszącym sprzeciwu tonem polecenie. Będąc zbyt przerażonym widokiem martwego pupila, wciąż nie do końca pojmując co się stało, chłopak posłusznie wbił ciężką łopatę w podmokłą ziemię. Jego ruchy były sztywne i niezręczne, zupełnie jakby ciało wykonywało polecenia umysłu, który, zbyt wstrząśnięty tym co się stało, wolał odciąć się od okrutnej rzeczywistości niż radzić sobie z jej konsekwencjami. W pewnym momencie, na kolejny, rzucony przez ojca rozkaz, odłożył narzędzie i podniósł porośnięte krótką, popielatą sierścią ciałko. Robiąc wszystko co było w jego mocy, by nie patrzeć na szeroko otwarte w bólu, czy też przerażeniu oczy zwierzęcia, Örjan pospiesznie uklęknął przed wykopaną przez siebie jamą i złożył w niej nieżywego szczeniaka. Dopiero wtedy Vilhelm przemówił.
– Zapamiętaj tę lekcję, młodzieńcze. Życie człowieka to pasmo udręki i żalu. Nie ma w nim miejsca na słabości, a tym właśnie jest miłość. Czyni mężczyznę wrażliwym na ciosy. Jeśli chcesz coś osiągnąć, nie możesz ulegać jej zdradliwym podszeptom. Pokochałeś tego kundla, czyż nie? Zdążyłeś się do niego przywiązać… Wiedz, że wyświadczyłem ci dziś przysługę… Cierpiałbyś o wiele bardziej opiekując się nim przez lata, patrząc jak dorasta i uczy się, by w końcu być świadkiem jego śmierci…
Nie pamiętał już zbyt dokładnie, ale jak przez mgłę przypominał sobie, że podczas tej przemowy, po policzkach patriarchy spłynęło kilka gorzkich łez. A może były to jego własne, które przyćmiły mu wzrok? Po chwili jednak ojciec uspokoił się nieco i przybrał swój zwykły, surowy wyraz twarzy. Podszedł do świeżo wykopanego grobu i spojrzał na leżącego w nim psa. Można było dostrzec  jego zaciskające się w gniewie mięśnie szczęki. Kopnął wydobytą przez syna górkę ziemi, przysypując mogiłę.
– Bóg dał i Bogu spodobało się zabrać. Niechaj przeklęte będzie imię Jego.
Po tych słowach odwrócił się od wciąż zamarłego w bezruchu syna i pospieszył w stronę dworu. Örjan nie pamiętał jak sam wrócił do domu, wiedział jedynie, że przez następne kilka dni czuł w sercu ową zimną, powodującą niemalże fizyczny ból pustkę, która właśnie teraz powróciła ze zdwojoną siłą. Uczucie to przypominało schodzenie po schodach w ciemności – ściskająca żołądek nicość, która otwiera się nagle pod stopami nieostrożnego człowieka, gdy nieopatrznie ominie stopień.
Przerażone nagłym świstem konie, wystrzeliły gwałtownie do przodu, wytężając wychudzone grzbiety i napinając rzemienne uprzęże. Zazgrzytały koła powozu, opornie zaczynające się toczyć po żwirowanym podjeździe, a Örjan poczuł jak gwałtowny ruch wciska go w oparcie fotelu. Ciężkie krople zimnego deszczu odbijały się ze stukotem od rozciągniętej nad kolaską skóry i spływały ciurkiem po bokach, tworząc przed oknami powozu mokre kurtyny, przez które chłopak obserwował w bezruchu oddalający się coraz szybciej dwór i przemoczoną postać matki. Blednąca z każdym przebytym przez powóz calem, twarz kobiety poznaczona była strugami gorzkich łez wymieszanych ze spadającą z nieba wodą. Stała tam – nieruchoma, widmowa sylwetka wpatrująca się uparcie w niewielki powóz uprowadzający jej jedynego syna w szeroki świat.
Nie okazywała chęci powrotu do dworu i dopiero gdy podskakująca na dziurawym podjeździe kolaska wypadła ze skrzypieniem osiek na szeroki trakt prowadząc do stolicy, Örjan przestał czuć na sobie jej pełne żalu spojrzenie. Teraz, gdy był już w drodze, a znajome zabudowania zniknęły za gęstą ścianą rosnącego po prawej stronie gościńca lasu, uczucie pustki nieco zelżało. Wciąż jednak czaiło się na powierzchni, gotowe przejąć nad nim kontrolę w najmniej spodziewanym momencie. Ponownie za to obudziła się w nim nutka ekscytacji, podsycana przez miarowy stukot końskich podków i wesołe parskania cieszących się z przejażdżki zwierząt. Raz ruszywszy z miejsca, wierzchowce nie potrzebowały najwyraźniej dodatkowej zachęty w postaci bata, co nad wyraz cieszyło chłopca.
Przez cieknące z dachu powozu strugi deszczu, młody dziedzic obserwował, być może po raz ostatni w ciągu kilku najbliższych lat, przyjazną, doskonale sobie znaną okolicę, w której dorastał. Mijali tereny zarośnięte cienkimi jak ramię dorosłego mężczyzny, wysokimi sosenkami, wśród których przerzedzonych przez chłopów gałęzi spędził niezliczone godziny na zbieraniu grzybów, czy też po prostu wałęsając się z daleka od ojcowskich humorów. Zza zielonych, obwieszonych kiściami szyszek koron, wzbijało się w stalowoszare, cieknące niebo kilkanaście słupów jasnego dymu pochodzących z należącej do Leijnsköldów wioski. To tam po raz pierwszy zetknął się ze swoimi rówieśnikami i tam też podjął pierwsze próby nawiązania przyjaźni, na które Vilhelm spoglądał nieprzychylnym wzrokiem.
Co jakiś czas, spod kół wystrzeliwały wielkie grudy błota, powstającego w szybko rozrastających się na i tak już rozmokłym trakcie kałużach. Ku ogromnej uciesze Örjana, jedna z lepkich grud uderzyła w tak bardzo ceniony przez ojca herb rodu, zakrywając go niemalże w połowie. Z łatwością mógł sobie wyobrazić wściekłą minę patriarchy, gdy to zobaczy. Zastanawiał się, czy powinien poinformować o tym woźnicę – nieszczęsny mężczyzna mógł wpaść w spore kłopoty, jeśli sam nie zauważy plamy i w porę się jej nie pozbędzie. Przypomniawszy sobie jednak trzaskający nad grzbietami koni bat, chłopak z ponurym uśmiechem postanowił być cicho. Być może służący na własnej skórze poczuje smak rzemienia.
Pół mili przed nimi, stołeczny trakt zakręcał ostro w prawo, omijając bagnisty brzeg jeziora Edsviken. Olbrzymie, przypominające grad krople deszczu, z morderczą furią młóciły powierzchnię wody, wzbijając w powietrze niewielkie fontanny. Towarzysząc temu plusk był tak głośny, że Örjan przestał słyszeć rżenie koni i dzwonienie ich uprzęży. Z niemą fascynacją przyglądał się owemu zjawisku. Rozchodzące się po jeziorze kręgi i pojawiające się na jego wzburzonej tafli bańki powietrza, nadawały zbiornikowi wyglądu wrzącego kotła podgrzewanego przez jakieś tajemnicze, niewidzialne bóstwo.
Wyjący wiatr posyłał w kierunku niskiego brzegu falę za falą. Niektóre były tak wysokie, że rozlawszy się na bagnisku, sięgały aż po krawędź traktu, grożąc jego podmyciem. Jakby doszedłszy do tego samego wniosku, woźnica popędził konie do szybszego biegu, chcąc jak najprędzej przebyć zagrożony podtopieniem odcinek.
Lodowaty wicher niosący ze sobą siekące twarz chłopaka krople deszczu, ze świstem wpadał przez pozbawione jakiejkolwiek osłony okna kolaski i porywał z wnętrza powozu każdą, najmniejszą nawet odrobinę ciepła. Rycząc potępieńczo, oszalały pęd powietrza rzucał się na osłaniającą pojazd skórę i z całych sił próbował ją zerwać, lecz ta nie chciała się poddać, wściekłym łopotaniem próbując odstraszyć natręta. Sporo wysiłku wymagało od Örjana powstrzymanie się od szczękania zębami. Pomimo, że był szczelnie otulony futrzaną kurtą, czuł, jak mroźne igiełki wiatru przedostają się przez każdą, najdrobniejszą nawet szczelinę w odzieży i atakują ukryte pod nią ciało.
Sięgnął do najbliższego bagażu i wydobył z niego włochaty koc, którym natychmiast szczelnie się owinął. Poczuwszy nieco ciepła rozlewającego się powoli po skostniałych członkach, powrócił do wyglądania przez okno. Gęsto zalesiony, wschodni brzeg Edsviken przechodził nagle w szeroką na kilka staj wycinkę i choć chłopak nie mógł go dokładnie dostrzec przez zasłonę deszczu, wiedział, że mija właśnie wspaniały Pałac Ulriksdal, wybudowany przez sławnego niegdyś na całą Szwecję Jacuba De la Gardie. Ojciec osobiście zadbał, by młody dziedzic dokładnie poznał historie mieszkających w sąsiedztwie szlachciców, każdy skrawek informacji wpajając synowi za pomocą wrzasków i rzemienia.
Kilka razy zdarzyło mu się odwiedzać pałac, gdzie mógł podziwiać wspaniałą oranżerię, w której oprócz nieznanych mu kolorowych roślin, znajdowało się mnóstwo cudownego kunsztu rzeźb wykonanych przez najznamienitszych szwedzkich artystów. Udało mu się nawet poznać obecnego zarządcę tych wspaniałości, który okazał się być podupadającym na zdrowiu, zgarbionym staruszkiem o ciemnych oczach rozpalonych ogniem pamięci o budowniczym tego miejsca. Ciekawski chłopiec z lubością wysłuchiwał jego toczonych drżącym od podeszłego wieku głosem opowieści o Wielkiej Wojnie, w której przecież i jego pradziad miał swój udział. Szczerze wówczas żałował, że sprowadzony przez Vilhelma guwernant przykłada tak wielką wagę do poezji i literatury, okaleczając do niezbędnego minimum lekcje o dawnej chwale.
Oprócz Ulriksdal, w Solnie znajdował się jeszcze jeden pałac, również wzniesiony po części przez familię De la Gardie. Jeśli dobrze pamiętał nauki, a gwarantem tego były ojcowskie razy, historia Karlberg była dość skomplikowana i niezbyt szczęśliwa. Równo siedemdziesiąt lat wcześniej, admirał  Carl Gyllenhielm odkupił od posiadaczy ziemskich spod Sztokholmu trzy niewielkie wioski – Ösby, Bolstomta i Lundby, które następnie połączył w jedną osadę, przemianowaną na jego cześć – Karlberg. Zatrudniwszy szanowanego budowniczego będącego na usługach najmożniejszych szwedzkich rodów, szlachcic nakazał rozpocząć budowę wspaniałego pałacu, mającego być, jak twierdził architekt, jednym z największych w całym kraju.
Wielkie plany admirała skończyły się w roku tysiąc sześćset pięćdziesiątym, kiedy to po mężczyznę upomniała się Śmierć. Sześć wiosen później w zaświatach dołączyła do niego jego żona, zostawiając niedokończoną budowlę bez dziedzica. Pałac trafi pod licytację z powodu ogromnych kosztów projektu, których nie miał już kto uiścić. Początkowo, planowano go odsprzedać królowej Hedwidze Eleonorze, jednak widząc nadarzającą się okazję, na scenę wydarzeń wkroczył Magnus De la Gardie. Miał on już w swoim posiadaniu wiele zamków i dworów, toteż niezwłocznie zaoferował Ulriksdal owdowiałej małżonce Karola Gustawa, po niezwykle korzystnej cenie.
Korzystając ze zdobytych w ten sposób pieniędzy, przejął Karlberg i nakazał wznowić prace związane z jego ukończeniem. Nie było mu jednak dane długo nacieszyć się nowym nabytkiem. Wprowadzone przez Karola XI redukcje, dotknęły nie tylko Leijnsköldów – odbiły się również na potężnych zdawałoby się i wpływowych lordach, takich jak Magnus. De la Gardie stracił swoje wpływy i pozycję, a wraz z nimi znaczną część majątku. Stojąc w obliczu ruiny, niegdyś jeden z największych panów w całej Szwecji, udał się z pokorną prośbą do monarchy, aby ten odkupił od niego pałac. Mający w pamięci sposób, w jaki szlachcic potraktował jego matkę, Hedwigę Eleonorę, król odmówił uratowania mężczyzny przed bankructwem.
Wkrótce, z powodu zaciągniętych u niego długów, Magnus został zmuszony przekazać Karlberg w ręce Johana Stenbocka, który po raptem pięciu latach użytkowania odsprzedał go Karolowi. Obecnie, pałac w Solnie był ulubionym miejscem wypoczynku monarchy, do którego przyjeżdżał wraz z młodym królewiczem, by polować na liczne w okolicznych lasach wilki i jelenie. Podczas swoich samotnych wypraw po zagajnikach, Örjan słyszał czasami dochodzące od strony należącej do Wittelsbachów puszczy odległe odgłosy wystrzałów, a czasami nawet gardłowe ujadanie chartów pędzących za zdobyczą. Przeważnie jednak, gdy tylko w dworku Leijnsköldów pojawiły się wieści, że Miłościwy Pan zjeżdża do Karlberg, ojciec surowo zakazywał chłopakowi opuszczania domu pod groźbą chłosty.
Niejednokrotnie udawało mu się mimo wszystko wymknąć spod czujnego oka Vilhelma i ruszyć w knieję z nadzieją, że chociaż z daleka będzie mu dane zobaczyć swego władcę. Jak dotąd nie udało mu się to, ale wszystko wskazywało na to, że w końcu nadarzyła się ku temu prawdziwa okazja – jechał do Sztokholmu, by podjąć służbę na dworze królewskim.
Zupełnie stracił poczucie czasu. Mogli znajdować się w drodze od kilkunastu minut, lub nawet kilku godzin. Monotonny szum deszczu zlewał się w nieustanne, usypiające brzęczenie, które przytępiało jego zmysły. W połączeniu z przyjemnym ciepłem, które udało mu się utrzymać pod grubym kocem, spowodowało ono, że powieki chłopaka zrobiły się ciężkie jak wypełniony ołowiem miecz, który pamiętał z dzieciństwa i stopniowo zaczęły opadać.
Nagła zmiana w miarowym turkocie kolaski poderwała go na równe nogi. Powóz zatrząsł się odrobinę mocniej i wpadł na coś, co sądząc po wydawanych przez to odgłosach, musiało być deskowanym podjazdem. Lub mostem. Przecierając zamglone od lepkiego dotyku snu oczy, Örjan ostrożnie wychylił się przez okno. Nie pamiętał czy udało mu się zasnąć, czy też spędził ostatni odcinek podróży w półprzytomnym letargu, jednak jedno było pewne – odkąd minęli Ulriksdal, co było ostatnią pamiętana przez niego rzeczą, musiało minąć sporo czasu.
Zniknęły gdzieś ciężkie, ołowiane chmury, ustępując miejsca świecącej jasno tarczy słonecznej, która opiekuńczo wyciągała swoje ciepłe promienie w kierunku ziemi, powoli wysysając z niej nadmiar wilgoci. Tańczące w szerokich kałużach refleksy przypominały niewielkie, złote rybki podpływające do powierzchni jeziora, by pochwycić nieostrożnego owada, a nad taflami bajorek unosiły się roje niewielkich owadów, napełniających orzeźwiające powietrze swoim zaaferowanym brzęczeniem.
Nie tylko pogoda się zmieniła – okolica również wyglądała inaczej. Zniknęły charakterystyczne dla Solny zagajniki i puszcze, zastąpione ciągnącymi się aż po horyzont złotymi i brunatnymi szachownicami pól. Po ograbionych z kłosów ścierniskach przechadzały się tu i ówdzie długonogie żurawie, co i rusz opuszczające swoje czarne, lśniące dzioby na niczego niespodziewającą się żabę lub mysz. Jak okiem sięgnąć, ze wszystkich stron i kierunków ciągnęły kawalkady wozów, kolasek i bogato zdobionych karoc, które ze stukotem kopyt i brzęczeniem uprzęży prześcigały się w odwiecznie toczonej przez wielkich, napuszonych szlachciców rywalizacji o pierwszeństwo przejazdu.
Pomiędzy krzykliwie pomalowanymi powozami maszerowały lub jechały stępa długie kolumny żołnierzy odzianych w najrozmaitsze liberie i kroje, i uzbrojonych w długie muszkiety, dumnie oparte na szerokich ramionach. U boku niektórych z nich, przytroczone do grubych, skórzanych pasów, zwisały obijając się o uda ukryte w pochwach rapiery, szpady lub zakrzywione szable. Jeźdźcy, pewnie trzymający się w wysokich, żołnierskich siodłach, co jakiś czas sięgali ostrzegawczo w kierunku ukrytych w olstrach pistoletów. Ich czerwone, błękitne i żółte kolety mieniły się niekiedy od srebrnych odznaczeń, a zdobiące ich głowy trójgraniaste kapelusze powiewały wesoło wetkniętymi za nie piórami. Również i oni mieli ze sobą broń sieczną, za tą różnicą, że w ich przypadku były to długie i ciężkie pałasze o większym zasięgu niż zwykłe rapiery.
Twarze żołnierzy były pobrużdżone, spalone słońcami pochodów i wysmagane wiatrami wiejącymi na obcych ziemiach. Wielu z nich dumnie prezentowała światu straszliwe blizny biegnące przez policzki, czoła i nosy. Örjan z zachwytem przyglądał się gęstym, przystrzyżonym na szwedzką modłę brodom i wąsom, które poruszały się groźnie, gdy ten czy ów wykrzykiwał komendy pod adresem swoich towarzyszy, bądź zagradzających wojsku drogę mieszczan. Hałas jaki czyniły przy tym obie strony był niesamowity.
Gdy w końcu udało mu się oderwać wzrok od żołdaków, spojrzał w dół. Kolaska poruszała się właśnie żółwim tempem po wykonanym z solidnie wyglądających belek moście rozciągającym się nad lśniącą taflą wody. Podniósł oczy do góry i rozejrzał się uważnie. Przed nimi, jak i za nimi, koło za kołem ciągnęły się nieprzerwane sznury powozów czekających na wjazd do miasta. Z przodu, jakieś kilkadziesiąt stóp przed nimi, wznosił się wysoki na kilku mężów, kamienny mur, co jakiś czas przerywany otworami strzelniczymi. Po jego szczycie, dzierżąc w dłoniach odbijające światło słoneczne piki i halabardy, przechadzali się tam i z powrotem królewscy żołnierze.
Pod nimi, w miejscu, do którego Örjan i woźnica powoli się zbliżali, w fortyfikacji ziała szeroko otwarta brama, strzeżona przez machikuł, z którego niewielkich otworów spoglądało w dół pół tuzina par oczu. Przed samymi potężnymi podwojami Sztokholmu stał mały oddział złożony z ośmiu noszących stalowe zbroje trabantów, sprawdzających uważnie każdego, kto próbował dostać się do królewskiego miasta. To ich zasługą była boleśnie powolna podróż.
Nagły dźwięk sprawił, że chłopak poderwał się z siedzenia i przestraszony zaczął lustrować otoczenie; nigdzie jednak nie mógł dostrzec źródła hałasu. Dopiero gdy poczuł w żołądku nieprzyjemne ssanie, zrozumiał, że był głodny. Pospiesznie zaczął przetrząsać spakowane przez matkę bagaże, aż w końcu natrafił na niewielkie zawiniątko, w środku którego znalazł pół bochenka chleba i bryłę sera wielkości swojej pięści. Nie tracąc czasu na używanie noża, który również znajdował się w pakunku, zatopił zęby w miękkiej skórce pieczywa i oderwał spory kęs, łowiąc jednocześnie całym sobą każdy najmniejszy szczegół, każdy dźwięk i zapach z otaczającego go zgiełku.
W końcu, po czasie, który dla Örjana wydawał się wiecznością, kolaska zatrzymała się na dobre, a w oknie pojawiła się brodata twarz wartownika, który obrzucił go uważnym, nieco oskarżycielskim spojrzeniem, jakby spodziewając się, że chłopak ma coś na sumieniu. Od strony woźnicy dobiegły go odgłosy pospiesznej wymiany zdań. Usłyszał jak służący podaje nazwisko Leijnsköld, a później, na prośbę kapitana pokazuje mu otrzymaną od Vilhelma pieczęć. Widząc, że wszystko się zgadza lub też nie mając ochoty na niepotrzebne przedłużanie rozmowy, żołnierz krzyknął na swoich podwładnych, by ci się rozstąpili i dał powożącemu kolaską mężczyźnie znak, że może jechać.
Ponownie rozległ się ostry świst opadającego bata i pokryte grubą warstwą błota koła powozu szarpnęły do przodu. Przejechali pod łukowatym, pogrążonym w półmroku otworem ziejącym w grubym na kilka stóp murze miejskim, by po chwili ponownie wychynąć na otwartą przestrzeń. Dookoła wrzało niczym w ulu. Podskakując na wybrukowanym wielkimi kamieniami placu, niewielka kolaska wmieszała się w wielobarwny, falujący tłum, który kłębił się we wszystkie strony niczym ocean targany podmuchami sztormowego wiatru.
Unoszący się nad tą żywą kotłowaniną strojów i kapeluszy gwar był niemalże ogłuszający. Setki podniesionych, zarówno męskich jak i żeńskich, głosów nawoływało ponad głowami tłumu w kilkunastu różnych językach, które w uszach Örjana zlewały się w jeden zupełnie niezrozumiały, dezorientujący szum. Bądź co bądź, dorastał w niewielkim, odciętym od wielkomiejskiego zgiełku dworku, w którym jego jedynymi towarzyszami była ojcowska niechęć i wiecznie milczący służący. Wrażenie jakiego doznawał za każdym razem, gdy odwiedzał Sztokholm wcale go jednak nie odstręczało.
Wszystko dookoła miało dla chłopaka cudowną atmosferę nowości, ponad którą unosił się ekscytujący zapach przygody. Odkąd pamiętał potrafił wyłowić jego delikatną woń nawet przez zalegający nad stolicą odór setek, jeśli nie tysięcy, niemytych ciał i wyrzucanych na ulice nieczystości, których prawdziwe potoki spływały teraz rynsztokami, nieprzyjemnie drażniąc nozdrza młodzieńca. Z własnego doświadczenia wiedział, że do przykrych zapachów można było przywyknąć, zwłaszcza jeśli skupi się uwagę na przetaczających się przed oczami widokach. Większość ludzi poruszających się  po mieście miała jednak inne zdanie. Zarówno podróżujący w wytwornych karetach szlachcice jak i prości mieszczanie, ściskali w dłoniach, w zależności od posiadanego majątku, lniane lub jedwabne chusteczki, które przyciskali do nosów i ust, chcąc odciąć się od nieprzyjemnej woni.
                Niektórzy, a zwłaszcza wysoko urodzone damy, mieli w zwyczaju skrapiać materiał sprzedawanymi na każdym niemal placu perfumami, których ciężki, najczęściej mdły zapach mieszał się z odorem brudu i nieczystości tworząc duszące obłoki drażniące gardło. Oczywiście nie odstręczało to nikogo od owej praktyki, wręcz przeciwnie – chusteczki zasłaniające upudrowane noski i pociągnięte barwiczką usta przyjmowały kolejne krople pachnidła w bezowocnej próbie zatamowania fetoru.
Największą korzyść z owych starań odnosili oczywiście kupcy, których kolorowe, jakby samą barwą mające przyciągać uwagę klientów, stragany i kramy zajmowały każdą wolną piędź placu przed bramą miasta. Lśniące wciąż jeszcze spływającymi po nich kroplami deszczu, wielobarwne baldachimy osłaniały szerokie ławy wyłożone wszelakiego rodzaju dobrem. Pierwsze stoisko, na którym spoczęło głodne nowych widoków spojrzenie Örjana, uginało się od ciężaru zalegających na nim ogromnych bel materiałów. Od prostego lnu służącego chłopom i biedniejszym mieszczanom jako tkanina do szycia koszul, po najprzedniejsze wschodnie atłasy i jedwabie sprowadzane z odległego Imperium Osmańskiego, tak bardzo cenione przez bogate matrony i młode damy.
Za ławą stał opasły kupiec, wystrojony niczym jakiś zamorski książę. Miał na sobie wykwintnie skrojone, opadające niemal do samej ziemi szaty z jakiejś dziwnej, mieniącej się w słońcu tkaniny, która wyglądała jakby została wykonana z wody okiełznanej za pomocą mistycznych sztuczek. Długie, obszerne rękawy powiewały za każdym razem, gdy mężczyzna gestykulował, co, z poczynionych przez chłopaka obserwacji, robił wręcz nagminnie. Cały strój zdawał się być mieszanką wszystkich barw i odcieni, upodabniając sprzedawcę do jakiegoś egzotycznego ptaka, jednego z tych, które Örjan widział kilka lat temu na występie trupy cyrkowej.
Grubas targował się właśnie z wyglądającym na równie naiwnego, co bogatego, młodzikiem. Przedmiotem prowadzonej podniesionymi głosami rozmowy był jeden z rozpiętych na drewnianych ramach dywanów. Tuż za plecami kupca, stało kilka zbitych z grubych desek stelaży, na których dumnie prezentował swój najlepszy i najcenniejszy towar. Nieprzywykły do podobnego przepychu, chłopak nie mógł wprost oderwać oczu od przecudnie haftowanych kobierców. Czyjaś ręka,niewątpliwie prowadzona boskim natchnieniem, wiernie oddała na nich przeróżne sceny – od polowań po szarże kawaleryjskie, a uczyniła to z takim oddaniem szczegółom, że Örjan mógłby przysiąc, iż za chwilę usłyszy ryk trafionego niedźwiedzia lub huk wystrzałów, unoszący się nad polem bitwy.
W momencie, w którym go mijali, kupiec załamywał ręce i z udawanym żalem na twarzy rzucał chciwe spojrzenie w kierunku sakiewki, do której sięgnął młody szlachcic. Nawet dziesięcioletni Leijonsköld doskonale zdawał sobie sprawę, że pomimo tego, co myślał sobie paniczyk, to sprzedawca był górą w tej transakcji. Zanim jeszcze słudzy zaczęli zdejmować wybrany przez klienta arras z drewnianych ram, kupiec zdążył już stracić nim zainteresowanie. Jego bystre spojrzenie wyłowiło z tłumu kolejną ofiarę i teraz poświęcił jej całą swoją uwagę, wymachując gwałtownie rękami i zachwalając w niebogłosy swój towar.
Następny kram ranił źrenice Örjana. Był on większy i lepiej wykonany, od razu widać było, że jego właściciel na dobre zadomowił się w tym miejscu. Właściwie był to niewielki, drewniany budynek, przed którego wejściem stało dwóch uzbrojonych strażników wyglądających na bezlitosnych morderców. Uzbrojeni w ciężkie kordy mężczyźni czujnymi spojrzeniami obrzucali każdego, kto zbliżył się do rozłożonego na kilku ławach towaru. Chłopaka nie dziwiły wcale podejrzliwe miny, które cały czas gościły na twarzach zakapiorów.
Ustawione przed drewnianym budynkiem kozły kipiały wręcz od złota, srebra i klejnotów, na których wielobarwnych powierzchniach załamywały się promienie słoneczne tworząc niesamowitą grę świateł. Drogocenne ozdoby lśniły niczym skradzione z nocnego firmamentu gwiazdy i przyciągały wzrok swoim niezaprzeczalnym pięknem. Pomimo pozornego bogactwa, nie było to wszystko, co kupiec miał do zaoferowania. Prawdziwe dzieła sztuki jubilerskiej kryły się we wnętrzu budynku, gdzie złotnik zapraszał najbardziej obiecujących klientów.
Mężczyzna, który właśnie wyszedł przed swój sklep, aby powitać wąsatego szlachcica i jego trzepoczącą rzęsami damę, sam był chodzącą wystawą wszelkiego rodzaju błyskotek. Jego grube, pałąkowate palce ozdobione były ciężkimi pierścieniami i sygnetami o wykonanych z różnokolorowych kamieni oczkach.Szyję kupca otaczał natomiast, ważący zapewne kilka funtów srebrny łańcuch, zakończony bursztynowym medalionem. Skinął zachęcająco na rozglądającą się wśród diamentowych kolii parę, zapraszając ich do środka. Nietrudno było Örjanowi zauważyć radosny uśmiech jaki zagościł na twarzy damy i kwaśny grymas, wykrzywiający oblicze szlachcica.
Nie usłyszał już wymamrotanych przez mężczyznę słów, ponieważ kolejne kramy ukazywały mu coraz to nowe wspaniałości. Z lśniącymi od pożądania oczami obserwował stragan płatnerza i sąsiadujące z nim stanowisko zbrojmistrza. Promienie słoneczne tańczyły przecudnie po wypolerowanej na wysoki połysk stalowej powierzchni ułożonych jeden na drugim cabassetów i grzebieniastych morionów. Pomimo iż nie posiadał wiedzy na temat wykuwania hełmów, ani zresztą żadnej innej części uzbrojenia, z łatwością dostrzegał w ich idealnych krzywiznach mistrzowską rękę.
Obok niedbale ułożonych w stosy osłon głów dla zwykłej piechoty, na kilku szkarłatnych poduszkach spoczywały prawdziwe arcydzieła kunsztu płatnerskiego i to one właśnie przyciągały wzrok największej liczby przechodniów, w tym posuwającego się wolno kolaską Leijonskölda. Nigdy w życiu nie dane mu było spoglądać na coś podobnego. Z lekcji, które wpajał mu niemiecki guwernant, a których nie zawsze miał ochotę słuchać, zapamiętał, że na wojnę nawet królowie przywdziewają zwykłe, stalowe pancerze, przedkładając solidność wzmocnionego żelaza nad złote ornamenty.
To, co leżało na atłasowych poduszkach, prezentowało sobą całkowicie odmienne spojrzenie. Zakończone purpurowymi grzywami z końskiego włosia szyszaki, w całości wykonane z miękkiego złota, migotały drobinkami światła przeglądającymi się w klejnotach wprawionych w otoki hełmów. Rubiny, diamenty, szafiry, i inne kamienie, których chłopak nie był nawet w stanie nazwać, zerkały wesoło swoimi wielobarwnymi oczami i ozdabiały ubrania tłumów refleksami kolorowego światła. Również długie, segmentowane osłony na kark spływające z szyszaków, wykonane były z cennego kruszcu. Na policzkach hełmów wycięto z ogromna precyzją wizerunki przeróżnych zwierząt – niedźwiedzi, lwów, orłów i wilków – które szczerzyły się w niemym krzyku, dumnie łypiąc rubinowymi oczami.
Gdy Örjan myślał, że nie znajdzie już nic bardziej interesującego, zachwalający swój towar kupiec przesunął się nieco w lewo, odsłaniając stojącą za nim ciężką zbroję płytową. Jej charakterystyczna sylwetka, a szczególnie zakrywająca twarz płyta, ukształtowana na podobieństwo ludzkiego oblicza, obudziła w chłopaku znajome nuty. Nie raz przecież spędzał długie godziny na wpajanych przez ojca lekcjach historii rodu Leijonsköldów i wciąż pamiętał, nie tak zresztą odległe, dzieje familii. Patrząc na majestatyczną formę pancerza kirasjerskiego, natychmiast poczuł napływającą falę wspomnień.
W końcu jego dziad, ufundowawszy regiment rajtarii i oddawszy go pod dowództwo Lwa Północy, niezliczoną ilość razy stawiał czoła tym przypominającym ucieleśnienie furii mężom, których sława zaczynała stopniowo przyćmiewać polską jazdę. Ciężej uzbrojeni od budzącej lęk w całej Europie husarii, stanowili odpowiedź na jej ponurą groźbę wiszącą nad każdym, kto chciałby się mierzyć z Rzeczpospolitą. A przecież to ona, wydawałoby się, budziła wśród Szwedów największy strach, co zresztą Örjan słyszał wielokrotnie od guwernanta, który odczytywał mu zapiski Axela Oxenstierny, towarzyszącego Gustawowi Adolfowi w czasie wojny z południowym sąsiadem. 
Ulubionym przez Vilhelma Leijonsköld sposobem spędzania z synem wolnego czasu, było wpajanie mu minionej chwały rodu, czemu zazwyczaj towarzyszyły wybuchy gniewu i spadające cięgi. Ze szczególną dumą opowiadał o wyczynach wojennych swojego dziadka. Formacja kirasjerów przewijała się w owych historiach wiele razy, zawsze wspominana przez patriarchę z wyrazem nienawiści malującym się na jego twarzy. Główną przyczyną była zapewne  bitwa pod Lützen, kiedy to śmiała szarża tej kawalerii poczyniła ogromne szkody w wojskach Gustawa Adolfa i pozwoliła na ocalenie armii Cesarstwa – wydawało się, że głowa rodu wini Bogu ducha winnych żołdaków za upadek swojej rodziny.
Zgrzytliwym głosem opowiadał o feldmarszałku Pappenheimie, człowieku, który odmienił losy nie tylko owej pojedynczej potyczki, ale być może i całej wojny. Według niektórych pogłosek, to właśnie on poprowadził kontrnatarcie przeciwko brawurowej szarży prowadzonej przez szwedzkiego króla. To właśnie wówczas Lew Północy miał otrzymać ów nieszczęśliwy postrzał w plecy.
Standardową taktyką kirasjerów był karakol, dziwacznie brzmiące słowo, pochodzące według guwernanta od francuskiego „caracole” tłumaczonego jako „spirala”. Polegała ona na przedkładaniu broni palnej, a w szczególności pistoletów skałkowych, nad kordy i kopie używane przez husarię. Pierwsze trzy szeregi kawalerii szarżowały w luźnej formacji na piechotę przeciwnika, w odpowiednim momencie oddając salwę z jednej ręki, a następnie, wykonując obrót koniem – z drugiej. Następnie zawracały na tyły chorągwi robiąc miejsce kolejnym trzem liniom, jednocześnie nabijając pistolety.
Zdaniem Örjana szczególnie widowiskowym, acz niezmiernie ciężkim dla walczących tam Szwedów, przykładem zastosowania owej taktyki  była pierwsza bitwa o Breitenfeld. Oczami wyobraźni widział pył wzbijany kopytami pięciu tysięcy koni spowijający pole bitwy. Słyszał ogłuszające salwy wystrzałów, jęki rannych i zachęcające do walki okrzyki dowódców. Tamtego dnia, kirasjerzy poprowadzili aż siedem szarż na pozycje szwedzkie, sześć razy dając się zepchnąć do odwrotu, za siódmym ulegając całkowitemu rozbiciu.
Dopiero pod Lützen, dowodzący kirasjerami Pappenheim postanowił wziąć przykład z polskiej jazdy. Porzucił karakol i zamiast w ostatniej chwili wycofać żołnierzy, rzucił ich naprzeciw rajtarii roznosząc ją w proch pod końskimi kopytami. Sama waga zakutych w ważące nawet pięćdziesiąt pięć funtów pancerze była wystarczająca, by rozproszyć lekkozbrojną kawalerię szwedzką.
Wystarczyło spojrzeć na lśniącą powierzchnię oferowanej przez kupca zbroi – grube, nachodzące na siebie płyty stali przypominał skorupę żółwia, a segmenty ochraniające nogi wydawały się wręcz zbyt sztywne, by można je było swobodnie nosić. Nie było jednak wątpliwości, że zapewniana przez rynsztunek ochrona nie ma sobie równych. Co prawda niezwykle ograniczała swobodę ruchu, jednak szarża kawaleryjska nie wymagała zbyt dużej zręczności, a lekkie i zwinne szable rajtarii nie były w stanie przebić solidnego metalu. Dla chłopaka wydawało się niemożliwym, by ktokolwiek zdołał zabić zakutego w podobny pancerz męża.
Szeroka uliczka przerzedziła się nieco i kolaska w końcu mogła wystrzelić do przodu z nieco większym tempem. Jechali środkiem brukowanego traktu, po obu stronach mając nieprzebrane morze mieszczan rozglądających się za swoimi sprawami. Wszyscy, choć różniący się pod względem bogactwa ubrań, wyglądali na dobrze wykarmionych i zadowolonych z życia. Nic zresztą dziwnego – cała Szwecja, a wraz z nią stolica,  przeżywała właśnie okres największego rozkwitu. Po toczonej jedenaście lat wcześniej Wojnie Skańskiej, zakończonej pomyślnym dla królestwa pokojem oraz małżeństwem Karola XI z duńską księżniczką Ulryką Eleonorą, dawno nie było już żadnych śladów.
Dzięki staraniom Lwa Północy, Sztokholm stopniowo przekształcał się z zagubionego w mrokach średniowiecza miasta, w podążający nowoczesnymi nurtami architektonicznymi, najważniejszy ośrodek handlu na całym Morzu Bałtyckim. Według niektórych legend, po śmierci ojca Gustawa Adolfa, stolica wyglądała tak staroświecko, iż wielu ze szwedzkich dygnitarzy wstydziło się zaprosić dyplomatów z innych państw na pogrzeb monarchy. Wszystko zmieniło się wraz z nowym władcą. Przebudowie została poddana większość dzielnic i pomimo ogromnego pożaru, który wybuchł w roku tysiąc sześćset dwudziestym piątym, miasto nadal kontynuowało swoją przemianę.
Początkowo położony na jednej zaledwie wyspie, Sztokholm zaczął się rozrastać, stopniowo podporządkowując sobie kolejne otoczone morzem skrawki lądu, które połączone wspaniałymi mostami, już wkrótce zaskarbiły mu miano Wenecji Północy. Dziesiątki ludzi, zarówno szlachciców, jak i mieszczan bogaciło się na kwitnącym w stolicy handlu, dzięki czemu jak grzyby po deszczu pojawiały się w mieście nowe pałace, wille i katedry. Była to zaiste Złota Era.
Wszędzie jak okiem sięgnąć aż roiło się od przekupniów, akrobatów, cyrkowców… Nie brakowało również odzianych w dziwaczne dla Örjana szaty dyplomatów z zagranicy, których otwarte powozy, co i rusz mijały jego rozklekotaną kolaskę. U wylotu każdej uliczki stały, w większości byle jak zbite, stragany, przy których obdarci jegomoście opiekali nad wesoło skaczącym ogniem aromatyczne mięsiwa i świeżo złowione ryby. Ich zapach sprawił, że do ust chłopaka pociekła ślinka. Pomimo tego, iż chwilę wcześniej spałaszował zapakowane mu przez matkę zapasy na drogę, jego żołądek wydał z siebie niezadowolony pomruk. Ze smutkiem pomyślał o kilku drobnych monetach ukrytych w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Nie mógł sobie pozwolić na marnowanie pieniędzy. Pocieszała go myśl o zbliżającym się z każdą chwilą królewskim zamku, na którym spodziewał się otrzymać ciepły posiłek.
Na czoło młodego Leijonskölda wystąpiły krople lepkiego potu. Pochłonięty niezwykłymi widokami, które przywitały go po przejeździe przez bramę, zupełnie zapomniał o wciąż okrywającym go futrze. Pospiesznie zdjął z siebie ciężkie okrycie i niedbale rzucił je w kąt powozu. Był pewien, że w Tre Kronor zajmą się nimi słudzy, w końcu król musi mieć ich pełno. Wyjrzał niecierpliwie przez okno, chcąc zorientować się gdzie mniej więcej już są.
Kolaska zbliżała się właśnie do kolejnego drewnianego mostu, niemalże niczym nieróżniącego się od tego, którym wjechali do miasta. Podczas tych kilku wizyt złożonych przez Örjana w Sztokholmie, miał już okazję zwiedzać tą część stolicy. Była to jedna z nowszych dzielnic, wciąż rozrastająca się i tętniąca nieznającym odpoczynku życiem. Wszędzie dookoła wznosiły się nowopowstałe budynki, wciąż wilgotne od niedawno naniesionego wapna, a gdzieniegdzie piętrzyły się wysokie rusztowania, pomiędzy którymi uwijali się spieczeni słońcem robotnicy dźwigający bloki kamienia. Widoczny z przodu most, prowadził do najważniejszego miejsca w stolicy, pierwszej zamieszkałej wyspy i zarazem serca całej Szwecji – Staden Mellan Broarna, Miasta Pomiędzy Mostami. To właśnie tam znajdował się cel podróży młodego Leijonskölda.
Podczas gdy koła powozu turkotały głucho po drewnianej konstrukcji przęsła, chłopak przypomniał sobie wszystko, co na temat królewskiego zamku mówiła mu matka. Uwielbiał słuchać jej cichego, ciepłego głosu, który wielokrotnie kołysał go do snu… Aby uniknąć zbierających się w kącikach oczu łez tęsknoty, Örjan skupił się na przekazanych przez kobietę słowach.
Około czterech wieków wcześniej, miastem władał potężny jarl Birger, który nakazał wybudować na wyspie Stadsholmen niewielką fortecę ze stanowiącą jej rdzeń strzelista wieżą, aby móc sprawować kontrolę nad jeziorem Mälaren. Przez kolejne lata, następni władcy przekształcali surową, stworzoną z myślą o przewadze militarnej budowlę w pałac, któremu z uwagi na wieńczącą basztę trójdzielną kopułę nadano nazwę „Tre Kronor”.
Również samo jezioro nad którym wybudowano fortecę miało dla chłopaka związek z opowieściami matki, choć wiązały się one bardziej z ludowymi baśniami niż rzeczywistymi faktami. Według starych podań, szwedzki król Gylfi obiecał bogini Gefjun, iż odda jej we władanie tyle gruntów, ile cztery woły zdołają zorać w ciągu całego dnia i następującej po nim nocy. Nie przewidział jednak, że podstępna mieszkanka Asgardu oszuka go, używając zwierząt pochodzących z krainy gigantów. Darta potężnymi lemieszami ziemia nie wytrzymała jednak i z ogłuszającym trzaskiem odwróciła się do góry nogami, tonąc w morzu.
Obecnie jezioro służyło jako główne źródło pozyskiwania żwiru, od którego zresztą pochodziła jego nazwa. Wypełnione wydobywanymi z płycizn otoczakami barki, krążyły nieustannie pomiędzy punktami załadunkowymi a rozsianymi różnymi szwedzkimi portami, skąd czasem ich ładunek wędrował do największych miast europejskich. Pogrążony w rozmyślaniach, Örjan nie zauważył, że oto zbliżają się już do pałacu. Dopiero nagłe szarpnięcie spowodowane zatrzymaniem kolaski sprowadziło go na ziemię.
Szukając przyczyny niespodziewanego postoju, chłopak rozejrzał się po okolicy. Gdy tylko wyjrzał przez okno, z jego ust wyrwało się głośne westchnienie zachwytu. Zupełnie nie zwracał uwagi na siedzącego w siodle oficera, który właśnie szczegółowo przepytywał woźnicę o cel podróży i zawartość powozu, całą uwagę poświęcając pałacowi. Jeszcze nigdy nie był tak blisko królewskiej siedziby.
Stali przed skromnie wyglądającym, opartym na kamiennych łukach mostem, którego trakt wyłożony był zwykłymi drewnianymi belkami, poznaczonymi szerokimi plamami błota. Wprawdzie Örjan poczuł odrobinę rozczarowania, gdy nie zobaczył rozścielonych dookoła szkarłatnych dywanów, jednak cała reszta przewyższała jego najśmielsze wyobrażenia.
Nie sposób było nie zauważyć pierwotnego zamysłu, z którym budowano zamek. Otaczająca go fosa była szeroka na kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt stóp, a dno płynącej nią rzeczki zasilanej wodami Norrströmu nikło w głębinach. Poruszane leniwym prądem fale szumiały zdradliwie, szepcząc o zgubie tych, którzy odważyliby się zaatakować fortecę.
Jej ponurą groźbę podtrzymywały milcząco grube mury. Wykonane z czerwonej cegły oblepionej odłażącą w wielu miejscach zaprawą wapienną, może i nie prezentowały się zbyt wytwornie, jednak nie to było przecież ich zadaniem. Wciąż doskonale chroniły pałac przed ewentualnym oblężeniem. Ziejące z wąskich szczelin otwory spiżowych armat czekały spokojnie, by na pierwszą wieść o zagrożeniu plunąć ogniem w każdego kto ośmieli się naruszyć majestat stolicy.
Zza zwieńczeń blanków wystawały ozdobione kolorowymi już liśćmi korony drzew rosnących w królewskich ogrodach. W rzucanym przez nie cieniu spacerowali nie tylko żołnierze, ale i wszelkiego rodzaju urzędnicy pałacowi, służba i goście bawiący w Sztokholmie. Örjan nie mógł się już wprost doczekać kiedy i on będzie mógł wdrapać się na mury. Rozciągający się nich widok musiał być zaiste oszałamiający.
Kolaska ponownie ruszyła i już po chwili znalazła się pod szerokim sklepieniem wysokiej pałacowej bramy, której strzegły strzeliste sylwetki kopulastych wież zwieńczonych łopoczącymi chorągiewkami w barwach monarchy. Gdy wtoczyli się na zamkowy plac, młody Leijonsköld poczuł rozczarowanie – prawie cała północna fasada otoczona była drewnianymi rusztowaniami, na których pracowało dziesiątki ludzi. Ich pracy towarzyszył ogłuszający zgiełk.
Większość robotników dzierżyło w dłoniach żelazne dłuta i młoty, za pomocą których to narzędzi skuwali pokrywający pałac tynk wraz ze wszelkimi zdobieniami. Wzbudzany przez stukot żelaza o żelazo hałas był ogromny, a nieustanne krzyki, które były jedyną możliwą formą komunikacji pomiędzy pracującymi, tylko go wzmagały.
W powietrzu unosiły się kłęby wapiennego dymu i już po chwili Örjan poczuł jak drobny pył dostaje mu się do nosa, nieprzyjemnie przywodząc na myśl wydarzenia z sypialni Sorena. Szybko jednak zrugał się za podobne porównania – w końcu udało mu się już uwolnić spod opieki ojca. Z uśmiechem satysfakcji wymalowanym na ustach, pozwolił sobie na donośne kichnięcie, którego dźwięk całkowicie utonął wśród robionego przez rzemieślników rejwachu.
Dopiero teraz przypomniał sobie, że słyszał od matki o zaplanowanej przebudowie pałacu. Ostatnie zmiany zostały wprowadzone w zamku niemalże sto lat wcześniej, kiedy to król John III postanowił pójść w ślady reszty Europy i przyoblec swoją siedzibę w szaty renesansu. Nurty architektoniczne ulegały jednak ciągłym zmianom i aby nadążyć za nimi, Karol XI sprowadził na swój dwór Nikodema Tessina Młodszego, sławnego na całą Szwecję projektanta, aby ten zaplanował modernizację pałacu na nowocześniejszy styl baroku. Jak widać, architekt nie próżnował.
Ktoś zastukał głośno w drzwiczki kolaski po przeciwnej stronie. Zaskoczony Örjan podskoczył na swoim siedzeniu i skierował spłoszone spojrzenie w stronę przybysza.
Mężczyzna miał ściągniętą w wyrazie pogardy twarz i długie, kręcone loki opadające żółtymi spiralami na ramiona. Nie należał do najwyższych, ale chłopak i tak sięgałby mu zaledwie do piersi. Noszone przez nieznajomego szaty sugerowały dość wysokie pochodzenie – wprost kipiały od złota i szkarłatu, a każdy ze zdobiących smukłe palce pierścieni z nawiązką wystarczyłby do odkupienia dworku w Solnie. Podobnie jak płeć, również i wiek przybysza nie był widoczny na pierwszy rzut oka – równie dobrze mógł mieć dwadzieścia, jak i pięćdziesiąt lat. Nie sposób było tego ustalić przez rozsmarowany na twarzy mężczyzny biały pył.
Örjan przez chwilę mierzył stojącego przed nim człowieka taksującym spojrzeniem. Nagle olśniła go pewna myśl i zaczął szperać w swoim bagażu najwyraźniej szukając czegoś. Zaskoczony jego dziwacznym zachowaniem mężczyzna nie odezwał się słowem, wpatrywał się tylko w młodzieńca wyczekująco, jakby ten zapomniał zrobić czegoś niezmiernie ważnego. W końcu Leijonsköld znalazł to czego szukał i podał ów przedmiot przybyszowi.
– Proszę. Może tym sobie pan wytrzeć twarz… – Wychylił się nieco w jego kierunku –Przechodzenie pod tymi rusztowaniami to nie był najlepszy pomysł. Słyszałem o różnych wypadkach… – Pokręcił ze smutkiem głową – Mój cioteczny kuzyn zginął, kiedy upuszczona przez murarza cegła roztrzaskała mu czaszkę… Ma pan szczęście, że skończyło się jednie na ubrudzonej twarzy!
Zaciśnięte w wąską szparę, pobielałe usta szlachcica od razu powiedziały mu, że popełnił jakąś gafę. Mężczyzna wyrwał Örjanowi ściskaną przez niego chusteczkę i gniewnym ruchem cisnął ją na ziemię, dodatkowo przydeptując obcasem. Dopiero wtedy znalazł głos, który okazał się równie nijaki jak cała postać przybysza.
– Stroisz sobie ze mnie żarty, młodzieńcze?
– Ja? Żarty? Musiałeś… – Chłopak próbował zamaskować zmieszanie jakimiś gładkimi słówkami, jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Kipiąca w tonie szlachcica furia aż za dobrze przypominała mu tą, którą słyszał we wrzaskach ojca.
– Milcz! Nie masz prawa odzywać się niepytany! – Klasnął w upierścienione dłonie i po chwili u jego boku pojawił się zgięty w półukłonie służący. – Bjoerg! Otwórz drzwi do powozu!
Wciąż niczego nierozumiejący Örjan usłyszał trzask opadającej klamki, a po chwili poczuł jak czyjeś silne ręce wciągają go na zewnątrz.
– Od tej chwili – zza wypełniającej całe pole widzenia chłopaka sylwetki służącego dobiegł bezbarwny głos paniątka – znajdujesz się pod moją opieką. Będziesz wypełniał wszystkie moje polecenia, a w zamian otrzymasz stosowną dla młodzieńca w twoim wieku edukację.Est-ce que tu comprends?
Został brutalnie wciągnięty z kolaski i postawiony na nogi tuż obok bogato odzianego mężczyzny, który spoglądał mu prosto w twarz z wyraźnym oczekiwaniem. Örjan zdołał jednie wytrzeszczyć szeroko oczy. Widząc, że chłopak go nie rozumie, szlachcic westchnął z przesadną irytacją.
– Mon dieu! Będzie z tobą więcej kłopotów niż myślałem. – Skinął służącemu głową, wskazując podbródkiem na powóz, co ten bezbłędnie zrozumiał, rzucając się po bagaże Leijonskölda. – A teraz za mną i bez gadania!
Zupełnie skołowany, Örjan skinął tylko głową zastanawiając się do jakiego nowego piekła trafił tym razem. Zanim się odwrócił, by ruszyć w stronę zamku, szlachcic zatrzymał się jeszcze na chwilę i wyprostowawszy dumnie plecy, spojrzał na kulącego się przed nim chłopca z wyrazem bezgranicznej wyższości na twarzy.
– Ostatnia rzecz… Będąc w obecności lepszych od siebie musisz zwracać się do nich jak należy. Oczekuję, że, gdy zajdzie potrzeba, okażesz mi należny mi szacunek przez tytułowanie mnie „hrabią”, lub „Herr”. Me imię nie powinno cię interesować, ponieważ nigdy nie osiągniesz dostatecznie wysokiej pozycji, by dopuszczać się podobnej poufałości. Nazywam się zaś Lindemann.
Po czym nie czekając na Leijonskölda, ruszył szybkim krokiem w kierunku Tre Kronor. Chcąc nie chcąc, Örjan podążył za nim.