12 września 1690
Ostrożnie nacisnął na
wielką mosiężną klamkę, czując, jak od dawna nieużywany mechanizm niechętnie
poddaje się jego woli, po czym pchnął delikatnie proste, pociągnięte lśniącą
żywicą drzwi, uważając przy tym, by nie narobić hałasu. Ojciec z pewnością wściekłby się, gdyby przyłapał go na wałęsaniu się po tej części domu. Po prawdzie,
Vilhelm Leijonsköld nie potrzebował szczególnych powodów, aby wyrazić jak bardzo
zawiedziony jest zachowaniem swego syna, na każdym kroku porównując go do
niedoścignionego Sörena, o którym dziesięcioletni Örjan wiedział tylko tyle, że
choćby został pierwszym generałem, to i tak nie dorównałby mu w oczach głowy
rodu.
Pomimo tego, że jego
starszy brat zginął zanim chłopak zdążył go poznać, młodzieniec odczuwał do
niego głęboką niechęć, której źródłem były nieustanne przytyki ojca podkreślające każdą, najmniejszą nawet jego słabostkę. A tych młodemu dziedzicowi
upadającej fortuny rodu nie brakowało. Pomimo swojego wieku, Örjan wciąż nie
wykazywał najmniejszego nawet zainteresowania nauką pisania i czytania,
zdecydowanie woląc od niej beztroskie wypady do pobliskiego zagajnika, w którym
całymi dniami biegał i wrzeszczał wraz z dziećmi okolicznych chłopów.
Nie raz i nie dwa
otrzymał od ojca solidną reprymendę, w której mężczyzna przypominał mu o
wyższości szlachetnie urodzonych od zwykłych ludzi, jednak jak dotąd owe
pochodzące z napuszonego, arystokratycznego ego pokazy retoryki nie przynosiły
oczekiwanych efektów. Wręcz przeciwnie – jakby na przekór surowym nakazom
rodziciela, chłopak korzystał z każdej sposobności, by wymknąć się z ponurego
dworu, zatrutego ciężką atmosferą ponurej nienawiści do całego świata, emanującą wprost od starszego Leijonsköldy. Co prawda matka, jedyna istota w domu rodzinnym,
która okazywała mu ciepłe uczucia, próbowała wytłumaczyć Örjanowi powody
stojące za sposobem bycia jego ojca, jednak gdy tylko wypowiadała słowo
„Sören”, młodzieniec przestawał słuchać, zostawiając kobietę sam na sam z jej
pochmurną twarzą i wiszącymi na końcówkach rzęs łzami.
Znał historię swojego
brata na pamięć i oddałby wszystko, co stanowiło jego skromny dobytek, by nie
musieć wysłuchiwać jej każdego dnia. Często wyobrażał sobie jak wyglądałoby
jego życie, gdyby wciąż z nimi był. Miał spore problemy z myśleniem o ojcu jako
kochającym rodzicu, pełnym czułości i troski. Rysy mężczyzny wydawały się mu zbyt chłodne,
zbyt kamienne, by przypuszczać, że kiedykolwiek mógłby zagościć na nich choćby
cień uśmiechu. Jakkolwiek często nawiedzały go podobnie ponure rozważania,
Örjan nie należał do osób zbyt skupionych na rozpamiętywaniu straconych szans.
Nie potrafił pogrążyć się w smutku i żalu tak jak robił to patriarcha rodu.
Świat był dla chłopaka
niezbadaną zagadkę, którą dzień po dniu odkrywał w niewielkiej części, oddając
się błogiej zabawie, niezmąconej przez cień poczucia obowiązku. Co prawda, pod
ciężką ręką ojca i sprowadzonego ze Sztokholmu guwernanta, chcąc nie chcąc
musiał niekiedy oprzeć się pokusie wołającego go wiatru i spędzić kilka
ciągnących się w nieskończoność godzin nad zakurzonymi księgami, z których
bezskutecznie próbowano go uczyć czytać, jednak nie przykładał do tego zbyt
dużej wagi. Zabijał wtedy czas planowaniem kolejnych psot, których ofiarą miał
paść nauczyciel, licząc na to, że zdenerwowawszy mężczyznę zostanie odesłany do
swego pokoju, gdzie w końcu będzie pozostawiony samemu sobie.
Tak stało się i tym razem.
Po tym, jak użył należącego do guwernanta tomu poezji jako tarczy strzelniczej,
na której wprawiał się w szyciu z niewielkiego łuku, i po długiej tyradzie,
której zmuszony był wysłuchać od purpurowego z gniewu mężczyzny, miał wreszcie zasłużoną chwilę dla siebie i mógł oddać się swemu ulubionemu zajęciu –
włóczędze po okolicy.
Zanim jednak zdążył
wykraść się na zewnątrz, poczuł jak czyjeś silne, kościste palce zaciskają się
na jego ramieniu.
– A cóż to znowu,
młodzieńcze? Czyż nie powinieneś teraz studiować Homera?
Skrzekliwy, okraszany
kropelkami śliny spadającej na kark młodzieńca, głos Sigrid Leijonsköld – jego
babki – pełen był oskarżycielskich tonów zupełnie jakby przyłapała ona wnuka
na kradzieży albo rozboju. Örjan zaklął szpetnie pod nosem. Może i nie
przejawiał zapału do nauki czytania, ale nie miał najmniejszych problemów z
zapamiętywaniem bluźnierstw zasłyszanych u okolicznych chłopów i ich dzieci.
Pomimo młodego wieku dysponował już pokaźnym zbiorem klątw, za którą to
kolekcję ojciec z całą pewnością kazałby go przećwiczyć. Ostrożnie oswobodził
się z drapieżnego uchwytu szponiastych palców i obrócił się, by stawić czoła
kolejnemu członkowi rodziny, z którym nie łączyły go żadne głębsze więzi.
– Coś ty powiedział?
Okolone siateczką
głębokich zmarszczek oczy kobiety zwęziły się do rozmiarów wąskich szparek,
przez które rzucała wnukowi podejrzliwe spojrzenie. Gdyby nie wiedział, że
babka jest głucha jak pień, z pewnością przeląkłby się, że przyłapała go na
przeklinaniu. Znał ją jednak dość dobrze, by zdawać sobie sprawę z tego, iż z
uwagi na kłopoty ze słuchem staruszka każdą kierowaną ku sobie wypowiedź
traktowała podejrzliwie. Zwłaszcza jeśli jej rozmówcą był Örjan. Zamiast się
zmieszać, wyprostował plecy, chcąc
zaprezentować całą swoją mizerną wysokość i hardo odwzajemnił wrogie spojrzenie
babki.
– Powiedziałem, że to
nie twoja sprawa, wiedźmo.
Szeroki uśmiech, jakim
okrasił to stwierdzenie, miał na celu uśpienie czujności Sigrid, ta jednak była
zbyt doświadczona w podobnych sztuczkach by dać się zwieść. Chcąc ocenić swoje
szanse, chłopak obrzucił kobietę uważnym spojrzeniem w poszukiwaniu śladów
wzbierającego gniewu – staruszka nie wyglądała jednak na poruszoną. Kiwała
tylko lekko głową, powodując, że kilka niesfornych kosmyków siwych włosów
wymknęło się spod klamer spinających je w niewielki kok. Jej pomarszczona,
owalna twarz, tak bardzo przypominająca Örjanowi ojca, drgała od czasu do czasu
poruszana nerwowymi tikami. Wyglądała tak jak zawsze.
– A ty ciągle mruczysz
i mruczysz… – Szponiasta dłoń wycelowała oskarżycielsko palec wskazujący w
pierś chłopaka. – Młodzieńcy w twoim wieku potrafią już czytać i pisać, a tobie
w głowie tylko dokazywanie i…
Nie dał jej dokończyć,
bo jego uwagę przykuł właśnie promień słońca odbijający się od wypolerowanej
powierzchni jakiegoś przedmiotu leżącego na stojącym w przedsionku krzywym
stoliku. Gdy przyjrzał się uważniej, zrozumiał co to jest. Jego serce zabiło
szybciej w oczekiwaniu na kolejną przygodę.
– Masz rację, babciu! –
Niemalże krzyknął, by mieć pewność, że go zrozumie. – Powinienem udać się do
pokoi guwernanta i czym prędzej zająć nauką. Dziękuję, że zechciałaś
przypomnieć mi o moich obowiązkach.
Zastosował wielokrotnie
wypróbowaną już przez siebie taktykę zbywania starszej kobiety – przyznać jej
rację, a następnie okrasić wszystko miłym słowem, które daje jej złudne
wrażenie, że cieszy się szacunkiem wnuka.
– Gdyby nie moja ręka…
Ta cała Johanna nie potrafi się tobą zajmować. Ma za miękkie serce do dzieci… –
Staruszka pokręciła głową z dezaprobatą. – Wychowa cię na rozpieszczonego
nieudacznika… Gdyby tylko żył twój dziadek! O-ho! Pokazałby ci on czym pachnie
skóra…
Notując w umyśle,
by w najbliższej przyszłości odpłacić
się babce za krytykę matki, Örjan skinął potwierdzająco głową, dając Sigrid do
zrozumienia, że z pewnością przydałby mu się dotyk pasa, po czym przemknął obok
niej niemal zwalając ją z nóg. Nie zważając na wykrzykiwane skrzekliwym głosem
groźby obiecujące potępienie i jeziora ognia dla jego „bezbożnej duszy”,
chłopak porwał ze stolika błyszczący kawałek metalu i wypadł przez prowadzące w
głąb dworku drzwi. Nie mógł wprost uwierzyć w szczęście, które się do niego
uśmiechnęło. Gdyby nie wiecznie śledząca go harpia w postaci babki, z pewnością
przegapiłby tak niecodzienną okazję. Mógł przecież wybiec prosto na zewnątrz i
zniknąć na długie godziny. Do tego czasu ojciec zdążyłby się zorientować w
swojej pomyłce.
Ściskając w dłoni łup,
przebiegł jak wicher przez wyłożony wypaczoną, poczerniałą klepką korytarz, z
którego ścian spoglądały na niego karcącym wzrokiem obłażące z farby oblicza
wszystkich mniej i bardziej znamienitych Leijonsköldów. Czasem zastanawiało go,
czy owe surowe spojrzenia były czymś przekazywanym z ojca na syna czy też tylko
specyficzną manierą pozowania do portretów. Miał nadzieję, że nigdy się o tym
nie przekona. Zdecydowanie wolał swoje radosne spojrzenie na otaczający go
świat, a i spędzenie nieruchomo kilku godzin uważał za nie lada
wyzwanie.
Zdawał sobie jednak
sprawę, że prędzej czy później jego twarz dołączy do kolekcji chylącej się ku
upadkowi chwały rodu gdzie zamknięta w drewnianych ramach, stopniowo
przegryzana przez korniki, będzie spoglądać przez kolejne wieki na przyszłe
pokolenia. Teraz jednak nie poświęcił straszącym portretom nawet pojedynczej
myśli.
Nie zwalniając, wziął
ostry zakręt, ślizgając się po wytartej od setek stóp podłodzei wpadł w
poprzeczny korytarz, którego pozbawione obrazów, pobielone wapnem ściany, co
kilka kroków urozmaicone były prostymi drzwiami, poza mosiężnymi okuciami
zupełnie pozbawionymi ozdób. Czując jak przyspiesza mu tętno, samemu nie
wiedząc, czy to od biegu czy też od czekającej na niego tajemnicy, zwolnił
nieco i, ostrożnie stawiając stopy na nierównych, powybrzuszanych od wilgoci
klepkach, ruszył w stronę ostatniego skrzydła po prawej stronie korytarza.
Minął po drodze wejście do własnego pokoju, znajdującego się tuż obok gabinetu
ojca. Przy tym ostatnim zatrzymał się na moment, by sprawdzić, czy kogoś nie ma
w środku.
Delikatnie przyłożył ucho do szorstkiej powierzchni żywicznego lakieru i przez chwilę nasłuchiwał.
Żadnych szmerów przewracanych kart, żadnego chrapliwego oddechu. Wyglądało na
to, że w samotni najstarszego Leijonskölda nikogo nie ma. Zadowolony Örjan ruszył
przed siebie, oglądając pochwycony ze stolika przedmiot. Był to klucz. Prosty,
mosiężny, z rodzaju tych, które tkwiły w zamkach wszystkich pokoi we dworku. To
nie jednak ze względu na wygląd chłopak tak się cieszył mając go w końcu w
garści. Ekscytację budziło w nim to, do czego prowadził.
Otwierał drzwi do
tajemniczego pomieszczenia, które jak dotąd pozostawało dla Örjana zagadką,
będąc jednocześnie niezmiernie ważnym dla jego ojca. Dotychczas młody dziedzic
widywał klucz wyłącznie zawieszony na skórzanym rzemyku zwisającym z chudej
szyi mężczyzny. Kilkakrotnie udało mu się podejrzeć jak patriarcha rodu otwierał za jego pomocą sosnowe skrzydło i znika we wnętrzu pokoju na długie godziny.
Nie miał jednak najmniejszego pojęcia, co Vilhelm mógł tam robić. Próbował
podsłuchiwać, zaglądać przez dziurkę w zamku, raz nawet odważył się nacisnąć
ostrożnie na mosiężną klamkę, aby uchylić nieco rąbka tajemnicy – na próżno –
mężczyzna zamknął się od środka.
Jedynym, co udawało mu
się wyłowić były głębokie westchnienia i stukot ciężkich obcasów wybijających
równy rytm na drewnianej podłodze. Raz wydawało mu się, że słyszy coś, co w
pierwszym odruchu wziął za stłumiony szloch, jednak gdy tylko skupił się na
niewyraźnym dźwięku – ów zniknął. Szybko zrzucił niecodzienny odgłos na karb
swojej wybujałej wyobraźni – nawet przez głowę mu nie przeszło, że Vilhelm
Leijonsköld, dumny szlachetka zapatrzony w dawno przebrzmiałą świetność swojej
familii, człowiek, który w jednym spojrzeniu mógł zawrzeć cały swój gniew i
nienawiść do świata, byłby zdolny do podobnej chwili słabości. Nawet jeśli
przebywał za zamkniętymi drzwiami.
Spoglądanie przez
dziurkę od klucza również nie na wiele się zdało. Pokój odcinały od blasku
dnia grube, wypłowiałe od promieni słonecznych zasłony. Przez niewielki
otwór dostrzegał tylko niewyraźną grę cieni tańczących w niewielkim kręgu
rozjaśnionym przez chybotliwy płomień świecy. Odróżnił sekretarzyk, regał z
kilkoma oprawionymi w skórę tomami i krążącą tam i z powrotem, niczym zjawa,
sylwetkę ojca. Czasami starszy Leijonsköld zatapiał się w stojący przy stoliku
do pisania, głęboki fotel i siedział w nim nieruchomo, wpatrując się w
przeciwległą ścianę. Zdarzało mu się przy tym wzdychać przeraźliwie, jakby z
tęsknoty… Będąc zbyt leniwym, by oddać się nauce, Örjan wciąż pozostawał
niezwykle bystrym dzieckiem i dość szybko domyślił się, co trapi mężczyznę.
Sören. Odkąd sięgał
pamięcią, wszystko w niewielkim dworku Leijonsköldów podporządkowywało się woli
głowy rodu, a on z kolei owładnięty był zrodzoną z żalu do ludzi i Boga
obsesją, której źródło stanowił jego przedwcześnie zmarły pierworodny. Pamięć o
synu wydawała się towarzyszyć Vilhelmowi na każdym kroku i mieć wpływ na jego
codzienne życie. W domu panował absolutny zakaz posiadania broni, obowiązujący
wszystkich poza samym ojcem chłopaka. Nikt też w jego obecności nie wypowiadał na głos imienia Karola XI. Na każdą wzmiankę o monarsze mężczyzna
na przemian bladł i oblewał się paskudnym rumieńcem gniewu. Zaczynał wrzeszczeć
na nieostrożnego domownika, wykrzykując bluźnierstwa i oskarżenia, które, gdyby
dotarły do niewłaściwych uszu, mogłyby kosztować go życie – nazywanie króla
mordercą uchodziło za obrazę majestatu.
To wszystko, wraz z
faktem, że nikt poza ojcem nigdy nawet nie spoglądał na zamknięte zazwyczaj
drzwi, dawało chłopakowi pewien pogląd na to, co mogło się za nimi ukrywać. Co
prawda, sama myśl o tym, że mógłby zostać przyłapany przez opiekuna na
myszkowaniu po pokoju jego ukochanego syna sprawiała, że po plecach Örjana
przechodziły zimne ciarki, jednak tylko dodawały one całej przygodzie odrobiny
pieprzu. Nigdy jeszcze nie cofnął się przed niczym w obawie przed karą i nie
miał najmniejszego zamiaru zrobić tego teraz. Podobne okazje nie trafiały się często.
Przebywając jeszcze w
komnacie guwernanta, ujrzał przez okno jak patriarcha rodu kieruje się w stronę
wsi w towarzystwie jakiegoś wysokiego mężczyzny obleczonego w brązowy płaszcz.
Łopoczący na wietrze materiał nadawał sylwetce nieznajomego kształtów
drapieżnego jastrzębia. Chłopak nie przypominał sobie, by wcześniej
widział we dworze tajemniczego gościa, jednak być może działo się tak za sprawą tego,
iż stał on odwrócony do niego tyłem, przez co nie mógł dostrzec jego rysów.
Obaj dorośli rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami, co młodzieniec mógł stwierdzić jedynie po żywej gestykulacji towarzyszącej przy tym obu stronom.
Nie zajmował sobie głowy rozmyślaniem nad tożsamością przybysza. Siedzibę Leijonsköldów często odwiedzali podróżni, którzy traktowali ją jako
przystanek w drodze do Sztokholmu. Zanim mężczyźni zdążyli zniknąć za zakrętem
drogi, Örjan miał już zaczątki planu, który miał go uwolnić od męczarni nauki.
Dokonawszy w głowie
przybliżonej kalkulacji stwierdził, że ojca nie było już od niemal godziny. Nie
wiedział kiedy może wrócić, toteż spodziewał się go w każdej chwili. Musiał się
spieszyć.
Stanął przed owianymi
przyjemną aurą tajemnicy drzwiami i z namaszczeniem, które nieraz oglądać można
było na twarzach ministrów odprawiających kościelne nabożeństwa, umieścił klucz
w zamku. Oporny mechanizm zazgrzytał żałośnie, na który to dźwięk chłopak
podskoczył niemal do powały, natychmiast cofając się od klamki jak oparzony i
rozglądając się dookoła. Był pewien, że hałas słyszano w samym królewskim
pałacu. Serce biło mu jak oszalałe, a zaciśnięte w pięści dłonie robiły się
mokre od potu. Twarda gula paniki stopniowo posuwała się w górę jego klatki piersiowej,
aż w końcu wydostała się na zewnątrz w postaci głębokiego westchnienia ulgi,
gdy dotarło do niego, że nikt go jeszcze nie przyłapał.
Ponownie podjął próbę
otwarcia drzwi, tym razem z większym zdecydowaniem. Jeden pewny przekręt i
delikatny pisk zardzewiałego od nieużywania mechanizmu dał mu znać, że może
przekroczyć próg.Nacisnął na klamkę. Również i ona stawiała opór, jednak siła
ciekawości Örjana była większa. Trzasnął cicho zamek i skrzydło uchyliło się
odrobinę wpuszczając do środka zaciemnionego pomieszczenia nieco światła z
korytarza. Przez niewielką szczelinę, chłopak widział prostokątny fragment
posadzki wyłożonej klepkami zużytymi identycznie jak te, które szpeciły podłogę
całej reszty dworu. Deski pokryte były ogromną ilością kurzu, wyglądającą jakby
nikt jej nie sprzątał od kilku dobrych lat, być może nawet dłużej. Jedynym
śladem obecności człowieka były odciśnięte w miękkim brudzie podeszwy butów, na
których osad zalegał jednie cieniutką
warstewką. Od razu rozpoznał w nich charakterystyczny wzór zostawiany
przez obuwie ojca.
Pchnął mocniej i, gdy
skrzydło uchyliło się na odpowiednią szerokość, wślizgnął się do środka,
wcześniej uważnie lustrując okolicę. Nikogo. Zatrzasnął za sobą drzwi. Jego
oczy potrzebowały kilku chwil, by przyzwyczaić się do panującego w pokoju
półmroku. Odruchowo zamrugał, starając się tym skłonić je do szybszego
działania. Grube, ciemnozielone zasłony wpuszczały do niewielkiego
pomieszczenia zaledwie kilka pojedynczych promyków słońca. W ich nikłym świetle
wirowały niezliczone drobinki kurzu, od czasu do czasu urozmaicane przez
wielkie, złocistoskrzydłe mole. Wiszący w powietrzu zapach stęchlizny dobitnie
świadczył o tym, że od dawna nikt nie zadał sobie trudu otwarcia okiennic. Wszystko
wyglądało jakby nie było używane od dłuższego już czasu.
Łaskoczący nos pył
pokrywał nie tylko podłogę – regał z książkami, wiszące na ścianach obrazy,
nawet stojące w kącie ogromne łoże przykryte brunatną narzutą – wszystko to
zatraciło swoje pierwotne barwy i straszyło teraz widmową szarością gradowych
chmur. Chłopak nie dziwił się już, dlaczego jego ojciec tak często zamyka się w
tej sypialni – wystrój i ciężka atmosfera nostalgiiznakomicie pasowały do
ponurego charakteru Vilhelma Leijonsköld. Z pewnością czuł się w tym miejscu
jak ryba w wodzie. Tutaj też, mógł pielęgnować swoją tęsknotę za straconym
synem oraz rozczarowanie tym żyjącym. Jedynymi miejscami, które nosiły
jakiekolwiek ślady czyjejś obecności były sekretarzyk i stojący przy nim
fotelobity obłażącą skórą .
Zalegający na stoliku
kurz był w kilku miejscach wytarty i zdobiły go odciśnięte ślady dłoni
wyglądające tak, jakby ktoś w rozpaczy uderzył w wysłużone deski, natomiast
leżące na siedzisku krzesła poduszki były wymięte i rozrzucone w nieładzie
–Vilhelm najwyraźniej często zrywał się z nich w nagłym przypływie wzburzenia.
Świadczył o tym również ciągnący się od fotela w kierunku łóżka wydeptany
szlak. Łatwo było wyobrazić sobie głowę rodu, jak miota się tam i z powrotem,
wymachując gniewnie rękami i wygrażając domniemanym winowajcom.
Ostrożne, Örjan ruszył
w stronę regału z książkami. Nie interesowały go jednak na wpół zjedzone przez
mole tomy, a wiszący obok mebla obraz. Patrząc pod nogi, chłopak dokładał
wszelkich starań, by stawiać stopy w śladach odciśniętych już przez buty ojca.
Nie chciał zostawiać po sobie żadnych poszlak swojej obecności w pokoju Sörena.
Bo, że była to sypialnia jego nieżyjącego brata, nie miał już najmniejszych
wątpliwości.
Początkowa ekscytacja
związana z możliwością poznania tak pilnie strzeżonych przez rodzica tajemnic
minęła, zastąpiona lekkim zawodem. Pomieszczenie zdecydowanie traciło na swoim
uroku, gdy już się zajrzało do środka. Wielkością przypominało to, w którym
spał Örjan. Również umeblowaniem nie różniło się wielce. Ot, prosty stolik do
pisania, miękkie, wypchane rozłażącymi się wiórami krzesło i zbite z solidnych
desek łóżko. Tylko ów regał z książkami był czymś, czego u dziesięcioletniego
chłopaka próżno by się doszukiwać. Całości dopełniała stojąca w najodleglejszym
kącie garderoba – „bez zbędnych luksusów”, jak zwykł powtarzać ojciec. Prawda
jednak była znacznie bardziej gorzka.
Fortuna rodu
Leijonsköldów od dawna chyliła się już ku upadkowi. Jeszcze za czasów Wojny
Trzydziestoletniej pradziadek Örjana – Marten – wówczas młody, pełen oddania
dla Boga i króla oficer dragonów, z patriotycznych pobudek zaciągnął na własny
koszt pełen regiment rajtarii i oddał go
w ręce monarchy. Wzruszony Lew miał ponoć rzec do niego „Gdyby każden, który pode mną służy, waści miał serce, nie
Habsburgowie, a Osmani drżeliby już przed naszymi szablami”. Padały słowa o
rekompensatach, zaszczytach… Jednak trwała wojna. Chwała zyskiwana przez Szwecję
Cum Deo et victribus armis zgasła nagle przygaszona przez śmierć jej
największego wodza – Lew Północy poległ pod Lützen, zabierając ze sobą do grobu
obietnice, które składał.
Wraz z królem, życie na
ołtarzu Ojczyzny złożył i Marten, zostawiając po sobie rozpaczającą żonę z
dorosłym już synem oraz upadającą fortunę. Następczyni tronu nie miała pojęcia
o przysięgach ojca, a Leijsnköldowie już wtedy byli zbyt dumni, by dopominać
się o pieniądze. Pozostały majątek szybko zaczął topnieć. Należąca do rodu wieś
wyludniła się z powodu zaciągów – kobiety i dzieci pozostawione samym sobie
głodowały i umierały na przednówku… Przodkowie Vilhelma byli o wiele bardziej
ludzcy niż on. Nie wahali się oddać części i tak już skromnego dobytku tym
najbardziej dotkniętym przez wojnę.
Wciąż mieli swój dwór,
symbol dawnej chwały i świetności rodu, jednak z czasem – pozbawiony
niezbędnych do utrzymania go środków – zaczął popadać w ruinę. Ze smaganych
nieprzyjazną, skandynawską pogodą ścian odpadały płaty tynku, z których to ran
niczym krew wystawały czerwone cegły. Przy silniejszych ulewach przeciekał
dach, a srogi, zimowy wiatr hulał po komnatach, przedostając się przez
nieszczelne okna.
Stopniowa degeneracja
rodzinnej siedziby wcale nie wydawała się temperować wyższości z jaką ojciec
Örjana spoglądał na niższych sobie stanem – wręcz przeciwnie – zupełnie jakby
nie mogąc okazać swego lepszego pochodzenia poprzez wykwintny ubiór i
reprezentacyjną siedzibę, obrał on sobie za punkt honoru przypominanie każdemu
o swoim statucie. Dla chłopaka natomiast to, że urodził się w arystokratycznej
familii miało niewielkie znaczenie. Jego ulubionymi – i zresztą jedynymi –
towarzyszami zabaw były dzieci okolicznych chłopów, które zawsze traktowały go
ciepło i uprzejmie, czego nie mógł powiedzieć o ojcu.
Wydawało mu się nawet,
że byłby o wiele szczęśliwszy pochodząc z gminu. Całymi dniami mógłby biegać po
łąkach i lasach, łapać ropuchy i rzucać nimi w piszczące dziewczęta… Z całą pewnością
nikt nie zmuszałby go do czytania jakichś usypiająco nudnych przemyśleń dawno
nieżyjących ponuraków. Jak bowiem miał nazwać kogoś, kto pisze wiersze, w
których rozwodzi się nad kruchością i ulotnością życia? Memento Mori… Od pierwszego momentu, w którym usłyszał od
guwernanta to hasło wiedział, że mogli je wymyślić tylko fanatycy spędzający
całe życie na kolanach. Rózgi, które
otrzymał, gdy wypowiedział tę myśl na głos, wcale nie sprawiły, że zmienił
zdanie. Nabrał tylko jeszcze głębszej niechęci do religii. Jeśli Bóg jest taki
miłościwy, to dlaczego pozwala, by w Jego imieniu łojono mu skórę?
Na samo wspomnienie
świstu wierzbowej gałązki przełknął głośno ślinę. Jeśli ktoś go przyłapie i
doniesie ojcu, lub co gorsza zjawi się on osobiście… Następnej lekcji
guwernanta wysłucha na stojąco. Póki co jednak, nic nie wskazywało na to, by
zauważono jego wtargnięcie do samotni głowy rodziny.
Rzucił pobieżne
spojrzenie na tytuły stojących w równym rzędzie tomów, jednak ciągi liter
mieszały się mu przed oczami i nie potrafił wyciągnąć z nich żadnego sensownego
słowa. Sięgnął po pierwszą z brzegu księgę i pospiesznie przerzucił pożółkłe
stronnice w poszukiwaniu rycin. Nie znajdując
żadnej, pieczołowicie odstawił wolumin na poprzednie miejsce, uważając,
by nie naruszyć pokrywającej półkę warstwy kurzu. Znudzony, odwrócił wzrok od
regału i zaczął uważnie studiować wiszący na ścianie obraz.
Obraz przedstawiał dość
wysokiego młodzieńca o opadających falami na ramiona kruczoczarnych włosach, w
których Örjan natychmiast rozpoznał dłuższą kopię swoich własnych kosmyków,
odziedziczonych po matce. Okolona nimi twarz również miała w sobie wiele z
oblicza, które spoglądało na niego za każdym razem, gdy stanął przed lustrem.
Zakrzywiony, orli nos zadarty nieco do góry w geście znamionującym próżność lub
zniecierpliwienie, delikatnie zarysowane kości policzkowe i wąskie, orzechowe
oczy sprawiały, że patrząc na Sörena, chłopak zrozumiał, że tak właśnie będzie
wyglądał w przyszłości – podobieństwo było aż nadto widoczne. Zastanawiał się,
czy ojciec też przypominał kiedyś tego uśmiechniętego młodzieńca. Spróbował
odjąć mu w wyobraźni nieco lat, zagęścić czuprynę… Nie potrafił jedynie pozbyć
się z twarzy mężczyzny owego ponurego wyrazu, który wydawał się do niej
przyklejony na stałe.
Obrzucił postać brata
kolejnym długim spojrzeniem. Nigdy wcześniej nie widział jego portretu. W całym
dworze próżno by szukać czegokolwiek, co odnosiłoby się do nieżyjącego członka
rodziny. Teraz już wiedział dlaczego. Vilhelm musiał ukryć wszystko w tym
ciemnym pokoju, z dala od światła dziennego, by móc w spokoju i samotności
podsycać w sobie wciąż jasno płonącą żałobę.
Sądząc po ciemnym
zaroście zdobiącym policzki Sörena, portret musiał zostać wykonany niedługo
przed jego egzekucją. Z opowieści ojca wiedział, że brat miał wówczas jedynie
dziewiętnaście lat. Na tyle mniej więcej wyglądał – ubrany w ciemny, myśliwski
kolet, z guldynką wspartą na prawym ramieniu. Zadziorny uśmiech, który błąkał
się po ustach mężczyzny wyglądał jakby rzucał on wyzwanie nieubłaganemu losowi,
który w przypływie poczucia humoru postanowił okrutnie sobie z niego zakpić,
obracając przeciwko młodzieńcowi jego największą pasję.
Łowiąc każdy, nawet najmniejszy
szczegół spoglądającej na niego ze ściany postaci, Örjan na początku nie
usłyszał zbliżających się korytarzem ciężkich kroków. Dopiero zgrzyt naciskanej
klamki wyrwał go z letargu.
Nagły odgłos zabrzmiał
w jego uszach jak wystrzał armatni. Po raz drugi tego dnia podskoczył
przestraszony, tym razem będąc w pełni usprawiedliwionym. Ktoś wchodził do
pokoju! Dopiero teraz przypomniał sobie, że przy całej swojej ostrożności jaką
powziął, by nie zostawić za sobą śladów, zapomniał o najbardziej oczywistej
rzeczy. Klucz. Zostawił go w zamku. Każdy kto przechodził korytarzem mógł
dostrzec, że ktoś wtargnął do sypialni Sörena. Przez myśli przemknęła mu
cała gama najbardziej wymyślnych i
wyszukanych przekleństw, jednak nic, co mogłoby go uratować przed wykryciem.
Nie miał nawet czasu się ukryć.
Drzwi rozwarły się na
całą szerokość, wpuszczając do pomieszczenia falę jasnego światła, które
boleśnie raniło oczy chłopaka. Odruchowo zasłonił twarz dłońmi i zamrugał
kilkakrotnie chcąc pozbyć się tańczących mu pod powiekami kolorowych plam.
Tymczasem w wejściu pojawiła się czyjaś przysadzista, ciemna sylwetka. Przez
chwilę nic się nie działo, nie padło ani jedno słowo. Powietrze wydawało się
ciężkie i duszne od oczekiwania, zupełnie jak przed burzą. Czując, jak cała
krew odpływa mu z twarzy, Örjan wstrzymał oddech w oczekiwaniu. Spodziewał się
wrzasków, wymówek, ciosów…
– Wyjdź stąd… – Głos
ojca był nienaturalnie cichy i opanowany, zupełnie jakby przepełniająca go furia
osiągnęła swój punkt kulminacyjny i wciąż rosła, aż w końcu zamieniła się w
lodowaty spokój. Po plecach chłopaka przebiegł zimny dreszcz, a jego nogi
zamieniły się w dwa worki wypełnione włosiem. Chociaż niemal czuł, jak jego
umysł rozpaczliwie stara się wypełnić polecenie mężczyzny, nie był w stanie
zrobić najmniejszego kroku. Strach zupełnie go sparaliżował. Był przyzwyczajony
do słuchania przytyków, zdążył już nawet przywyknąć do rózg, które regularnie dostawał… Spokojny
ton ojca przerażał go okrutnie. Z łatwością mógł sobie wyobrazić, że takim
właśnie głosem Śmierć woła swoje ofiary.
Widząc, że chłopak nie
jest zdolny do wykonania polecenia, Vilhelm ruszył szybkim krokiem w jego
stronę, wzbudzając w zastałym powietrzu sypialni echa podkutych butów do jazdy
konnej, uderzających o dębowe klepki. W ślad za nim podążył niewielki tuman
kurzu błyszczącego i wirującego w świetle padającym z korytarza. Drażniący pył
zaatakował nos Örjana. Przerażony nagłym pojawieniem się ojca, chłopak starał
się ze wszystkich sił opanować przemożną chęć zasłonięcia twarzy, będąc pewnym,
że najmniejszy ruch z jego strony wyrwie mężczyznę z owego lodowatego spokoju i
rozpęta prawdziwą burzę.
Równocześnie robił co
mógł, by uspokoić podrażnione nozdrza, obawiając się zakłócić ciężką atmosferę,
którą wniósł ze sobą patriarcha. Co prawda udało mu się opanować potrzebę
kichnięcia, jednak kosztem jego wysiłków były pojedyncze łzy, które zebrały się
w kącikach orzechowych oczu chłopaka. Ze zgrozą pomyślał, że ojciec weźmie je
za oznakę tchórzostwa i słabości, co dodatkowo podsyci gniew mężczyzny.
Zbierając całą swoją dziecięcą dumę okaleczoną przez nieustanną krytykę ze
strony rodzica, Örjan postanowił nie dać mu tej satysfakcji i, przezwyciężając
strach, wyprostował się, hardo unosząc głowę do góry. Nawet nie zdając sobie z
tego sprawy, przybrał postawę w jakiej malarz przedstawił Sörena na portrecie
wiszącym za jego plecami.
– Witaj, ojcze…
Pomimo chęci i twardej,
jak zdawałoby się, determinacji, nie był w stanie nadać swemu głosowi choćby
odrobiny godności. Gdy tylko otworzył usta wiedział już, że popełnił błąd. Jego
umysł miał jasne intencje, jednak dorastające pod twardymi rządami ojca ciało,
buntowało się przeciwko rzuceniu głowie rodu tak jawnego wyzwania. Cała
śmiałość, cały spryt i beztroska, które Örjan przejawiał w kontaktach z innymi
ludźmi, gasły jak płomień świecy, zalane przez promieniujące od postaci
Vilhelma fale pogardy. Tak, pogardy. Patrząc w obrysowane czerwonymi
podkówkami, gorejące oczy ojca, chłopak nie widział w nich gniewu. Spod
siwiejących, krzaczastych, jakby w kontraście do łysiejącej czaszki, brwi
spoglądały na niego dwie bezdenne otchłanie wypełnione smolistą mieszaniną
wzgardy i wyrzutu.
Z wysuszonej i
oszpeconej przez wiecznie obecny grymas niechęci twarzy mężczyzny, Örjan w tej
jednej, pełnej napięcia chwili był w stanie odczytać emocje targające Vilhelmem
Leijonsköldem. Zwykle starannie skrywane pod maską urazy, teraz, w momencie
szczególnego wzburzenia, wypłynęły na wierzch. Żadne dziecko nie powinno
oglądać podobnego wyrazu w rysach rodzica. Żaden rodzic nie powinien
pielęgnować podobnych uczuć do dziecka…
Choć miał jedynie
dziesięć lat i przez większość domowników uważany był za niezbyt rozgarniętego,
młody dziedzic posiadał wyjątkową jak na swój wiek zdolność postrzegania świata
i czasem wystarczył mu jeden gest, grymas czy nieopatrznie wypowiedziane słowo,
by dostrzec ukrywający się za tymi drobnymi znakami głębszy sens… Nie
potrzebował żadnych cierpkich uwag, żeby odczytać myśli ojca. Wątła postać
mężczyzny promieniowała jednym, silnym niczym górska lawina uczuciem – zawodem.
Był pewien, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, że Vilhelm Leijonsköld całą
esencją swej ponurej duszy żałuje, ze okrutny los odebrał mu Sörena, zostawiając
Örjana.
Wcale nie czuł się
zaskoczony. Od dawna podejrzewał, że patriarcha rodu byłby o wiele
szczęśliwszy, gdyby to młodszy syn umarł – teraz był już tego pewny. Próbował
odszukać w sobie choćby cień żalu, najdrobniejszą iskierkę synowskiej miłości,
która zgasłaby w konfrontacji z bezbrzeżną nienawiścią, jaka wychodziła jej
naprzeciw… Nic jednak nie udało mu się znaleźć. Odkąd pamiętał, ojciec miał dla
niego jedynie ostre słowa przetykane surowymi reprymendami i wysokimi
wymaganiami, którym nigdy nie potrafił sprostać. Zupełnie jakby mężczyzna
celowo żądał od niego zbyt wiele, by móc podsycać w sobie zawód jednym
spadkobiercą.
Żadne wspomnienia
związane z opiekunem nie były radosne – pierwsza jazda konna, na której zamiast
pocieszenia, którego oczekiwał jako potłuczony, łkający sześciolatek, otrzymał
naganę za nieprzystojące mężczyźnie z wysokiego rodu łzy… Drewniany miecz,
który otrzymał na piąte urodziny został na specjalne polecenie ojca wypełniony
ołowiem i był tak ciężki, że chłopak z trudem mógł go unieść w swych cienkich
rączkach. Mężczyzna bezlitośnie zmuszał go do długich treningów, surowo karząc
za płaczliwe prośby o przerwę… Co prawda, dzięki temu Örjan wyrósł może i na
niezbyt wysokiego, ale za to solidnie zbudowanego, szerokiego w barkach
dziesięciolatka, rozwiniętego znacznie bardziej niż większość jego rówieśników,
nie zmieniało to jednak faktu, że w wyniku tych wszystkich traumatycznych
przeżyć, nie darzył ojca miłością.
„Nienawiść” zawsze
wydawała mu się nieodpowiednim słowem w stosunku do uczuć, które do niego
żywił. Sugerowała, że mężczyzna cokolwiek dla niego znaczy, a tak zdecydowanie
nie było. Zastanawiał się kiedyś nad tym i doszedł do wniosku, iż do głowy rodu
odczuwa całkowitą obojętność, zupełnie jak do kogoś obcego, kogo należy się
bać, ale nie poświęca się mu uwagi, gdy nie ma go w pobliżu. Teraz jednak,
znajdował się tuż przy nim i chłopak czuł jak zimny pot występuje mu na plecy.
Ukryta w długim rękawie
ciemnego płaszcza, zakrzywiona niczym szpony drapieżnego ptaka, dłoń sięgnęła w
kierunku Örjana i zacisnęła się wokół jego przedramienia. Palące iskierki bólu
pobiegły wzdłuż uwięzionej w stalowym uścisku kończyny, powodując, że z ust
dziedzica wyrwał się zduszony jęk. Nie próbując nawet oswobodzić się z pewnego
uchwytu ojca, chłopak posłusznie podążył za ciągnącym go niemal w kierunku
wyjścia, wciąż milczącym mężczyzną, który – jakby prowokując go do próby
sprzeciwu – miażdżył mu rękę w coraz silniejszym chwycie.
Wywlókłszy syna na
korytarz, Wilhelm szybkim krokiem,którym zmusił Örjana do truchtu, skierował
się ku pobliskim drzwiom prowadzącym do swego gabinetu. Niecierpliwym ruchem
uchylił lakierowane skrzydło i wepchnął chłopca do środka,samemu pozostając na
korytarzu. Chwilę później zdezorientowany dziedzic usłyszał trzask
przekręcanego w zamku klucza, a zaraz potem oddalające się kroki. Po kilku
sekundach dźwięk ustał, zastąpiony przez szaleńcze bicie jego własnego serca.
Korzystając z chwilowego odroczenia kary, która – był pewny – go nie ominie,
zaczął rozmyślać nad sposobem na wykaraskanie się ze swojej rozpaczliwej
sytuacji.
Co mógł powiedzieć na
swoje usprawiedliwienie? Potarł ostrożnie przedramię i wykonał kilka wymachów
ręką, by rozruszać obolały mięsień. Sądząc po sile, jaką ojciec włożył w samo
wyciągnięcie go z sypialni Sörena, wpadł w naprawdę poważne tarapaty. Jego
spojrzenie całkowicie bezwolnie powędrowało w stronę przeciwległej ściany, przy
której stało biurko patriarchy. Mężczyzna zwykł zasiadać przy nim i przeglądać
sterty dokumentów, równocześnie wygłaszając pod adresem syna długie tyrady, w
których podkreślał każdą, nawet najdrobniejszą jego porażkę. Tuż nad
kunsztownie wykonanym z ciemnego drewna meblem, wisiała na żelaznym haku
zrobiona z twardego rzemienia, trójpalczasta dyscyplina, trzymana przez
Vilhelma na „specjalne okazje”.Sprowadzały się one do każdego występku, na
którym patriarcha przyłapywał Örjana osobiście. Rózgi wymierzane przez
niemieckiego guwernanta były niczym w porównaniu z lekcjami wpajanymi ciężką,
ojcowską ręką.
Do głowy zaczęły mu
przychodzić dziesiątki pomysłów, jednak żaden z nich z pewnością nie byłby w
stanie przekonać wściekłego mężczyzny. Wydawało się, że chłosta jest
nieunikniona i chłopak czuł już opadające razy rzemieni, a ciało w najbardziej
narażonej na nie części mrowiło go tysiącami delikatnych igiełek strachu.
Chcąc odegnać ponure
myśli choć na chwilę, oderwał wzrok od wiszącej nad nim w niemej groźbie
dyscypliny i zaczął się wpatrywać w wymalowany tuż obok niej herb
Leijonsköldów. Mnogość elementów i jaskrawa kolorystka znakomicie komponowała
się z napuszonym sposobem bycia głowy familii, zupełnie jakby sama barwa rodu
ogłaszała wszem i wobec o jego arystokracji. Dla chłopaka, który spędził długie
godziny na nauce heraldyki był on zawsze zbyt krzykliwy i pretensjonalny.
Zdecydowanie bardziej podobała mu się prostota wolich rogów na tarczy
Oxenstiernów czy puchacza Essenów.
Otoczony na przemian
złotymi i srebrnymi labrami na czerwono-błękitnym tle, kartusz nie posiadał
popularnych wśród niektórych familii trzymaczy, jednak był to jedyny element, z
którego zrezygnowali przodkowie Örjana. Pole zostało podzielone na pięć tarcz
–w lewym górnym i prawym dolnym rogu, wymalowano na nich białą szarfę biegnącą
przez stalowoszare tło, a w pozostałych dwóch były to skrzyżowane klucze
świętego Piotra zwieńczone szlachecką koroną, odbijające się srebrem od
ciemnego szkarłatu. Było to połączenie herbów dwóch związanych małżeństwem
domów, które tworząc unię, dały podwaliny pod familię Leijonsköld.
Pośrodku pola, unosząc
się dumnie na tylnych łapach stał oddany w przepysznym złocie lew, najpóźniej
dodany element, jedyna pamiątka po łasce Gustawa Adolfa. Szeroko rozwarta w
zwycięskim ryku paszcza bestii ukazywała światu czerwoną serpentynę języka,
który w mniemaniu chłopaka wyglądał raczej jak wydobywający się z pyska
zwierzęcia strumień płomieni. W lewej łapie, stwór trzymał sztandar z kotwicą,
a w prawej, podniesionej do góry, ściskał wznoszący się do uderzenia rapier,
mający zapewne przypominać o ufundowanym przez Martena regimencie. Grzywiasty łeb
również zakończony był koroną, niewątpliwie mającą odnosić się do postaci
samego Lwa Północy i przypominać każdemu kto na niego spojrzy, że ród cieszy
się królewską łaską. By dopasować się do panującej w całej Szwecji modły,
bestia stała na tle ciemnego błękitu.
Nad kartuszem unosiła
się kolejna już w herbie korona, tym razem o wiele większa niż jej
poprzedniczki – i nic dziwnego – zakończony aż siedmioma fleuronami diadem, na
którego otoku dumnie błyszczały trzy ogromne, rubinowe gałki, symbolizował
status hrabiowski, który kiedyś musiał przechodzić z pokolenia na pokolenie.
Wszystko skończyło się wraz z wprowadzeniem przez Karola XI rządów absolutnych
i zniesieniu baronii i hrabstw. Barwa pozostała jednak bez zmian. Był to
kolejny powód, dla którego ojciec chłopaka nienawidził swego suwerena – odebrał
on i tak już upadającemu rodowi resztki dawnej świetności, pozbawiając go
nieznaczącego wiele w wymiarze politycznym, lecz wciąż ważnego dla Vilhelma
tytułu. Mieniące się złotem nakrycie głowy ustawicznie przypominało mężczyźnie
o doznanej krzywdzie.
Po obu stronach korony,
niczym czuwający nad jej bezpieczeństwem strażnicy, wartę pełniły dwa okrągłe
hełmy rycerskie zasłonięte wykonanymi z cennego kruszcu przyłbicami przetykanymi
szkarłatem. Z czubka głowy tego po lewej wyrastały długie, błękitno-czerwone
skrzydła osłaniające przewijający się w polu symbol strażniczy świętego Piotra,
drugi natomiast – niczym kapelusz – nosił wizerunek ryczącego lwa. Oczywiście
nie mogło zabraknąć podkreślanej w każdym calu herbu arystokratycznej dumy w
postaci złotych diademów wieńczących skronie obu rycerzy. Na szczęście,
darowano sobie wstęgę z dewizą rodu, za co Örjan był wdzięczny. Napuszona
sentencja z pewnością ucieszyłaby jego ojca – jeśli oczywiście potrafił się on
cieszyć – jednak dla niego byłaby jedynie kolejnym zbędnym elementem, tego, co
powinno być proste i łatwe do zapamiętania.
Studiowanie
olbrzymiego, zajmującego niemal całą ścianę malunku było może i nudne, jednak pozwoliło
mu na chwilę oderwać się od niewesołych rozważań, w których wyobrażał sobie
dziesiątki możliwych scenariuszy, jakimi potoczyć się mogą jego dalsze losy po
dzisiejszym dniu. Niczego nie wykluczał. Niejednokrotnie widział ojca targanego
spazmami gniewu, tym razem jednak było zupełnie inaczej. Nieuchwytny szept w
głowie podpowiadał Örjanowi, że przekroczył jakąś niewidzialną granicę
ustanowioną przez mężczyznę już dawno temu. Przelatujące myśli podsuwały mu
obrazy opiekuna wypędzającego go z domu i chociaż próbował się przekonać o
niemożności takiego obrotu spraw, nie potrafił tego zrobić.
Był pewien, że matka
rozpaczałaby nad jego losem, jednak nie sprzeciwiłaby się ojcu zbyt otwarcie.
Tak było od zawsze. Drobna, pozbawiona pewności siebie, zahukana przez
zaborczego męża Johanna Leijonsköld nigdy nie potrafiła namówić mężczyzny do
zmiany zdania, gdy ten już raz podjął decyzję. Ograniczała się do wysłuchiwania
skarg Örjana, kiedy przychodził do niej z obolałą od solidnych razów skórą, lecz
ani razu nie powstrzymała Vilhelma przed ich zadawaniem. Chłopak miał do niej o
to odrobinę żalu, doskonale jednak wiedział jak przerażającym człowiekiem
potrafi być ojciec. Cały dwór drżał przed nim ze strachu i jedynie jego matka,
Sigrid, potrafiła czynić mu wyrzuty. Reszta – żona, syn i nieliczna służba–
odwracała zatrwożone twarze na najlżejszy cień przebiegający przez twarz głowy
rodu i czym prędzej znikała mu z oczu.
Młodzieniec zadrżał.
Perspektywa wyrzucenia z domu wydawała mu się coraz bardziej prawdopodobna… Coś
leżącego na biurku ojca przykuło jego uwagę. Nie pamiętał, by kiedykolwiek
widział dziwaczny przedmiot w rękach mężczyzny, a przecież w jego gabinecie
spędził naprawdę mnóstwo czasu… Ciekawość wynurzyła się zza spowitego ponurymi
rozważaniami umysłu chłopaka niczym słońce przebijające się przez burzowe
chmury. Całkowicie zapominając o tym, że poprzednie znalezisko ściągnęło na
niego poważne kłopoty, podbiegł do zawalonego stosami niepoukładanych
dokumentów blatu i przyjrzał się z bliska leżącemu na nich kawałkowi złocistego
metalu.
Przedmiot wyglądał jak
przycisk do papieru, jednak był zdecydowanie za lekki, by nim być. Cienkie
blaszki, złożone z rozchodzących się z centrum tajemniczej rzeczy promieni,
tworzyły ośmioramienną gwiazdę, pośrodku której wybito ciemnobłękitny krzyż
zbudowany z czterech identycznych trójkątów.
Ostrożnie wyciągnął rękę i podniósł ów przedmiot. Wodził palcami po jego
karbowanej, lśniącej ciepłym, złotym blaskiem powierzchni i zastanawiał się cóż
to takiego może być. Tknięty nagłą myślą, obrócił gwiazdę w dłoni, aby zerknąć
na awers. Intuicja nie myliła go – na odwrocie była wyryta sentencja w jakimś
nieznanym chłopakowi języku.
Co prawda, wciąż nie
potrafił czytać, jednak spędził nad przeglądaniem tekstów w swej ojczystej
mowie dość czasu, by wiedzieć, że dziwaczne, pochyłe pismo pochodzi z zupełnie
innego alfabetu. W zasadzie, znaki wyglądały bardziej jak starożytne runy
wikingów, które pokazywał mu kiedyś guwernant, niż prawdziwe litery. Przesuwał
wzrokiem po dziwacznej inskrypcji od lewej do prawej i odwrotnie, próbując za
wszelką cenę wyłowić coś znajomego – bezskutecznie. Nie rozumiał co prawda, co
ono oznacza, jednak obraz zdania już po kilku chwilach utrwalił mu się w pamięci: „Пётр I Алексеевич”.
Po raz pierwszy w życiu
odczuwając frustrację swoją nieumiejętnością czytania, Örjan rzucił długie
spojrzenie spiętrzonym dokumentom leżącym na biurku. Był niemalże pewny, że
znalazłby w nich coś, co naprowadziłoby go na właściwy trop, dzięki czemu
zaspokoiłby swą palącą ciekawość. Z westchnieniem rezygnacji odłożył przedmiot
na miejsce i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu kolejnej interesującej rzeczy.
Nie pamiętał, czy kiedykolwiek wcześniej miał szansę dokładnie zbadać gabinet
ojca. Zanim jednak zdążył zwrócić swoją uwagę ku nowej rozrywce, z korytarza
dobiegł go przytłumiony przez grube ściany odgłos podniesionych głosów
zbliżających się w jego kierunku.
Natychmiast rozpoznał
szorstki, zdecydowany ton ojca i zniekształcony przez łzy krzyk matki
błagającej go o coś, na co mężczyzna nie chciał się zgodzić. Odpowiadał jej
krótkimi, nieznoszącymi sprzeciwu zdaniami, które wywoływały u kobiety kolejne
fale szlochów. Zamarł na chwilę w bezruchu i ze wstrzymanym oddechem,
nasłuchując uważnie zbliżających się dźwięków, jednak nie potrafił wyłowić
poszczególnych słów. Spodziewając się tego, co będzie dalej, pospiesznie
odsunął się od biurka, aby dodatkowo nie denerwować ojca. Myszkowanie w sypialni
Sörena w połączeniu z przeglądaniem osobistych przedmiotów głowy rodu… Wolał
nawet nie myśleć, co spotkałoby go za podobną zuchwałość.
Ledwo zdążył zająć
neutralną pozycję pośrodku gabinetu, drzwi na korytarz otwarły się gwałtownie i
do środka wpadła targana spazmami Johanna. Widząc swego jedynego syna, kobieta
rozpłakała się jeszcze bardziej i popędziła w jego stronę. Dopadła do niego i,
padłszy na kolana zamknęła go opiekuńczo w swoich wątłych ramionach, jakby
chciała własnym ciałem ochronić chłopca przed gniewem męża. Jej twarz była
czerwona i opuchnięta od płaczu. Rozsypane w nieładzie kosmyki wciąż jeszcze
czarnych włosów, tańczyły wokół głowy Örjana, gdy matka zasypywała go mokrymi
od łez pocałunkami. Drobne dłonie z zadziwiającą siłą przyciskały go do obfitej
piersi i zaskoczony chłopak poczuł jak wyduszają z niego oddech.
Gorące strumyki
skapywały na policzki młodego dziedzica i opadały wzdłuż nosa, sprawiając
wrażenie, że to on sam szlocha nad swym, wciąż zresztą nieznanym sobie, losem.
W przerwach między okazywaniem synowi czułości i głośnym łkaniem, Johanna
próbowała coś mówić, uspokajać go, jednak samej będąc pod wpływem ogromnych
emocji nie była w stanie złożyć zrozumiałego zdania. Targające nią spazmy
niewiele pomagały w kwestii komunikacji. Jej przeraźliwa rozpacz potwierdziła
najgorsze obawy Örjana. Cóż bowiem innego mogłoby spowodować podobne zachowanie
matki? Rzucił ojcu nienawistne spojrzenie ponad ramieniem obejmującej go
kobiety. Odkrył w sobie właśnie ogromne pokłady tego uczucia, o których
wcześniej nie miał pojęcia.
Nie myślał w tym
przypadku o swojej sytuacji. Bardziej martwił go los Johanny, która pozostanie
we dworze sama, zdana na łaskę i niełaskę męża, nie mając nikogo, kto mógłby przynieść
jej choćby cień pocieszenia. Straci drugiego już syna, a w zamian otrzyma
dożywotnie więzienie, pod jednym dachem z chodzącym wcieleniem nienawiści do
świata. Otoczył szyję kobiety opiekuńczym uściskiem i wtulił twarz w jej
pachnące sosnowym dymem włosy. Najprawdopodobniej nadzorowała właśnie w kuchni
przyrządzanie posiłku, kiedy wpadł tam rozsierdzony Vilhelm. Próbując pocieszyć
niewiastę, wyszeptał jej do ucha kilka pokrzepiających słów, które nie na wiele
się jednak zdały, ponieważ jemu samemu trudno w nie było uwierzyć. Wcale nie
uważał, że wszystko będzie dobrze.
Czekają, aż patriarcha
ogłosi wyrok, Örjan powziął twardą decyzję, że nie da po sobie poznać jak
bardzo przerażony jest perspektywą wypędzenia z domu. Ułożył już sobie w głowie
początek planu – uda się do wsi i poprosi jedną z chłopskich rodzin o
przygarnięcie. Będzie spał w stajni jeśli będzie trzeba, zrywał się o świcie i
pracował na swoje utrzymanie… A co najważniejsze – nigdy już nie wróci do
dworku w Solnie i nie odezwie się do swego ojca. Zdążył już nawet wyobrazić
sobie jak zrozumiawszy okrucieństwo swej decyzji, Vilhelm odwiedza go i błaga
ze łzami w oczach o powrót. Widział go wtedy jako niedołężnego staruszka, który
potrzebuje jego pomocy… Przez chwile napawał się tym obrazem, a potem
bezlitośnie zmiażdżył nadzieje płaczącego widma, odwracając się od niego
plecami, tak jak teraz ojciec odwracał się od niego.
Podążający za żoną
mężczyzna przystanął dwa kroki za progiem gabinetu i spoglądał na toczącą się
przed jego oczami scenę z mieszaniną odrazy i wzburzenia. Zapewne nie wyobrażał
sobie jak to jest możliwe, że Johanna nie przyjęła jego decyzji z pokorą, jak
przystało na dobrą małżonkę. Dał kobiecie chwilę na wypłakanie się, po czym
podszedł bliżej, wbijając w twarz Örjana twardy, nieugięty wzrok, w którym
chłopak dostrzegał lustrzane odbicie nienawiści płonącej w jego własnych
źrenicach. Gdyby siła wzajemnej niechęci mogła niszczyć, cały dwór w mgnieniu
oka zamieniłby się dymiącą stertę zgliszczy i gruzów.
– Chcesz coś
powiedzieć, synu?
Ostatni wyraz mężczyzna
nasycił tak ogromną ilością jadu, że zdawał się on skapywać z jego języka i
wypalać dziury w dębowej podłodze. Pytanie było oczywistą prowokacją, mającą
przerwać tamę wzniesioną przez chłopaka i trzymającą jego emocje na wodzy –
ojciec podpuszczał go do napytania sobie jeszcze większych kłopotów. Przez
moment, Örjan zastanawiał się czy nie dać upust swym rosnącym od dziesięciu lat
żalom do opiekuna, jednak w końcu zrezygnował. Gorsze od wyrzucenia z domu było
tylko wyrzucenie z domu poprzedzone chłostą. Postanowił zignorować słowa
patriarchy. Zamiast mu odpowiadać, wpatrywał się w niego, z uporem nie
odwracając wzroku od jego gorejących oczu. Biorąc milczenie syna za oznakę
słabości charakteru, Vilhelm wykrzywił kpiąco usta – tylko na taki uśmiech było
go kiedykolwiek stać.
– Dobrze. W końcu
nabrałeś choć namiastki pokory. Wkrótce przekonasz się, że życie było dla
ciebie jak dotąd zbyt łaskawe… Wszyscy w tym domu traktowali cię jak
szczeniaka, którego nosi się na rękach i rozpuszcza! – Oskarżycielsko
wyciągnięty palec wycelował w pierś chłopaka, który nie wiedział, czy powinien
się bać zbliżającej się kary, czy roześmiać na jawną obłudę wynikającą ze słów
ojca. – Zapomnieli, że jeśli szczeniak nie nauczy się gryźć za młodu, starość
spędzi skulony przy płonących węglach! Dość tego!
Ton tego, co
zapowiadało się na kolejną tyradę, z których znany był Vilhelm, podnosił się z
każdym wypowiadanym słowem i wkrótce zapewne miał zamienić się we wrzask, który
będzie słychać w całej okolicy. Coraz bardziej dając się ponieść emocjom,
mężczyzna zaczął krążyć niespokojnie tami z powrotem, zamaszystymi ruchami
ramion podkreślając wagę każdego wyrazu, który opuścił jego usta. Od razu widać
było, że uwielbia brzmienie własnego głosu.
Słuchająca męża Johanna
wciąż płakała i tuliła się rozpaczliwie do syna. Przez cienki materiał
wytartej, koronkowej sukni, którą miała na sobie, Örjan czuł jej przyspieszone
bicie serca. Pogładził delikatnie chude plecy matki, nie odrywając przy tym
wzroku od miotającego się po gabinecie ojca.
– Odkąd byłeś mały
wiedziałem,– nie raczył nawet spojrzeć na syna, do którego się zwracał – że nie przyniesiesz chwały naszemu rodowi…
Spadałeś z koni, płakałeś przy najdrobniejszym zadrapaniu… Na Boga, nie
potrafisz czytać ani pisać! Twój brat mając dziesięć lat wyprawiał się już na
samotne polowania…–Uświadomiwszy sobie co powiedział, mężczyzna zatrzymał się w
swoim niestrudzonym marszu i jakby oklapł. Przez jego twarz przebiegł
tajemniczy cień, być może był to smutek – Uwielbiał je… Ty nawet nie umiesz
strzelać!
Jeśli rzeczywiście miał chwilę słabości, patriarcha doszedł już
do siebie. Ciężkie obcasy wysokich oficerek wznowiły swoje monotonne uderzenia
w podłogę. Przez głowę chłopaka przebiegła buntownicza myśl – odkąd pamiętał,
nikt z dworku oprócz Vilhelma nie miał prawa używać broni palnej. Skąd więc
mógłby posiadać umiejętność jej obsługi? Zachował jednak ową uwagę dla siebie.
Zaczynał już powoli tracić cierpliwość. Wracała jego zwykła fantazja i
optymistyczne spojrzenie na świat, a wraz z nimi pojawiły się pierwsze oznaki
znudzenia. Jeśli miał zostać wyrzucony z domu, nie musiał chyba wysłuchiwać
kolejnego, boleśnie ciągnącego się kazania?
– Twoja matka –
niecierpliwym gestem wskazał w stronę roniącej łzy kobiety, która zwisała z
szyi Örjana – próbując cię chronić, uczyniła z ciebie rozwydrzonego, krnąbrnego
młokosa, który nie ma za grosz szacunku do lepszych od siebie. Ale to się
zmieni… Zmieni się, jakem Leijonsköld!
Zaciekawiony chłopak
nadstawił uważniej uszu. Stłumione szlochy matki powoli zaczynały się
uspokajać. Ustały też potoki łez, którymi zalewała mu kołnierz lnianej koszuli.
Jakby dla podkreślenia wagi swoich słów, ojciec po raz kolejny zatrzymał się i
uderzył pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki.
– Najwyższy czas zrobić
z ciebie mężczyznę! – Oczy Vilhelma świeciły niezdrowym blaskiem. – Wysyłam cię
na dwór królewski.
Johanna, która wydawała
się już powoli godzić z ową straszliwą wizją rozłąki z jedynym dzieckiem,
ponownie rozpłakała się głośno i zasypała Örjana kolejną falą czułości. Przez
chwilę chłopak nie wiedział jak zareagować. Jego oczekiwania po części okazały
się słuszne – ojciec wyrzucał go z domu – nie był jednak skazany na samotną
tułaczkę i ciężką walkę o przetrwanie. Szok i niedowierzanie wypełzły na jego
twarz niczym dwie bestie, głośnym rykiem obwieszczające swoją obecność.
– Decyzja jest
ostateczna i nie podlega żadnej dyskusji! – Patriarcha najwyraźniej uznał, że
syn zamierza zaprotestować. – A teraz wracaj do swojej sypialni, i nie wychodź
stamtąd przez resztę dnia. Jutro o świcie wyjeżdżasz do Sztokholmu!
Uważając dyskusję za
skończoną, Vilhelm odwrócił się w stronę drzwi i stukając obcasami wyszedł ze
swego gabinetu. Zrobił to w idealnym momencie – Örjan nie mógł dłużej
powstrzymać szerokiego uśmiechu, który rozjaśnił jego dziecinną jeszcze twarz.
Wprost nie mógł uwierzyć we własne szczęście! Nie tylko udało mu się uniknąć
kary, ale jeszcze został wynagrodzony przez los. Oto w końcu pojawiła się dawno
wyczekiwana przez niego chwila uwolnienia się spod surowych rządów ojca.
Jedynym powodem, dla którego nie roześmiał się w głos, była rozpaczająca matka,
która nie chciała wypuścić go ze swych ramion. Pozwolił jej na to. Przez kilka
następnych chwil trwali tak pogrążeni w skrajnych uczuciach – kobieta, której
serce rozdzierał głęboki smutek i chłopiec, mający przed sobą nowe,
nieograniczone niemalże możliwości.
W końcu, wyczerpana
łkaniem Johanna, odsunęła syna na odległość ramienia, i poprzez mglistą zasłonę
łez rzuciła mu długie, pełne powagi spojrzenie.
– Obiecaj mi… Obiecaj…
Że zawsze i wszędzie pozostaniesz sobą.
Nie do końca rozumiejąc
o co jej chodzi, Örjan odwzajemnił jej wzrok i potwierdził skinieniem głowy.
– Czegokolwiek sobie
życzysz, mamo.
Johanna potrząsnęła
gwałtownie głową. Czarne pasemka zafalowały niczym targane podmuchami wichru
gałęzie.
– Nie, synku…
Najważniejsze jest to, czego sam pragniesz. Ani ja, ani nawet ojciec nie możemy
kierować tobą wbrew twojej woli. Nikt nie może. Pamiętaj o tym.
Pochyliła się nad nim i
złożyła mu pośrodku czoła wilgotny pocałunek.
– A teraz zrób jak
nakazał ojciec.
Oglądając się co chwila
przez ramię na matkę, Örjan ruszył w stronę wyjścia z gabinetu. Przed progiem
przystanął jeszcze na moment i rzucił kobiecie pocieszające spojrzenie.
– Nauczę się pisać i
czytać… Obiecuję słać listy.
Zduszony odgłos mógł
być zarówno wybuchem śmiechu, jak i początkiem nowego szlochu. Nie doczekawszy
się odpowiedzi, chłopiec przebiegł pospiesznie przez korytarz i szarpnięciem
otworzył sąsiednie drzwi do swojej sypialni. Słońce za oknem sięgało już
szczytów koron rosnącego dwie mile od dworu zagajnika. Pewny, że nikt go nie
widzi, młody dziedzic zaczął skakać i pląsać po całym pokoju. Nie przejmował
się już, że widząc podobne zachowanie, ojciec z całą pewnością zganiłby go za
brak przyrodzonej szlachcicowi powagi. Już wkrótce nie będzie musiał słuchać
jego gorzkich wymówek. Będzie wolny jak ptak.
W końcu, zmęczony
szaleństwem, rzucił się na obciągnięte narzutą łóżko i leżąc zatopił się w
myślach. Widział maszerujące kolumny wojska, kolorowe defilady, wspaniałe uczty
i zabawy dworskie… Wszystko to będzie na wyciągnięcie ręki. Dostawał
rozkosznych dreszczy na wspomnienie cudownego pałacu, który widział kilka razy
podczas wizyt w Sztokholmie… Nigdy nie było mu dane wejść do środka, a teraz
będzie mógł wreszcie powłóczyć się po przepastnych halach, pozwiedzać
legendarne już w swoim przepychu komnaty, a kto wie, być może odnajdzie
sekretne wejście do lochów? Był pewny, że tak wielki monarcha jak Karol XI,
musi mieć w swoim posiadaniu ogromny, podziemny labirynt, w którym trzyma
swoich więźniów…
Czy tak właśnie
wyglądał los Sörena? Zaskoczony tą nagłą myślą poderwał się do pozycji
siedzącej. Nie miał pojęcia skąd nagle wzięło się owo pytanie. Być może miało
to cos wspólnego z tym, że w końcu zobaczył twarz swojego starszego brata i
przestał on być już dla niego jakąś bezkształtną zjawą, o której opowieści
nieustannie wysłuchiwał, przyoblekłszy się wreszcie w pełnokrwistego człowieka.
Czy pierworodny Leijonsköld trafił do pałacowych podziemi, gdzie wśród zapachu
zgnilizny i biegających szczurów oczekiwał na śmierć? Być może Karol XI okazał
mu choć odrobinę łaski i oszczędził tak okrutnego losu? Ojciec nigdy nie wdawał
się w podobne szczegóły.
Przeklinał jedynie
nieszczęsny dzień, w którym Sören wybrał się na swoje ostatnie polowanie,
rzucał gromy na nieostrożnego kuzyna królewskiego, który, nie bacząc na
niebezpieczeństwo, błąkał się po lesie bez żadnej eskorty czy choćby rogu
myśliwskiego… Po raz pierwszy w swoim życiu Örjan poczuł jak ogarnia go smutek
spowodowany śmiercią brata. Nie potrafił jednak nienawidzić monarchy za
skazanie go na ścięcie. Zanim zdążył bardziej zagłębić się w ponure rozważania,
poczuł jak ogarnia go senność. Surowo nakazawszy sobie jedynie krótką drzemkę,
zamknął oczy. Obudziło go głośnie pianie koguta. Przetarł pięściami klejące się
od resztek snu powieki i wyjrzał przez okno. Dniało.
Zapraszamy do lektury pierwszego rozdziału:)
Zakładka "Lekcja historii" również została zaktualizowana, chętnych zapraszamy do kliknięcia i poznania niektórych faktów/obejrzenia obrazków :) Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć czegoś więcej o czymkolwiek co zostało/zostanie poruszone w opowiadaniu - pisać, zrobi się odpowiednią notkę ^^