sobota, 8 listopada 2014

Rozdział II

                ROZDZIAŁ II
13 września 1690
Głośne rżenie koni unosiło się w mroźnym, wczesnojesiennym poranku. Z pysków zaprzęgniętych do niewielkiej kolaski zwierząt wydobywały się gęste obłoki oddechów, podobnie jak z ust stojącej przed dworem niewielkiej grupki osób. Nieliczni służący, na których pozwolić sobie jeszcze mogła rodzina Leijnsköldów, wynosili właśnie z przedsionka ostatnie pakunki i ładowali je do pozbawionego ozdób powozu. Nie było ich zbyt wiele – ot, jedna, sosnowa skrzynia wypełniona ubraniami, komplet pościeli i kilka ksiąg oprawionych w poznaczoną śladami wieloletniego używania skórę, będących pożegnalnym prezentem od guwernanta.
Czekające na mrozie konie przebierały nerwowo kopytami i zarzucały łbami, pobrzękując przymocowanymi do uprzęży dzwoneczkami. Nie przypominały w niczym wspaniałych ogierów, które Örjan widywał na jarmarkach – ich wyleniała, pozbawiona owego majestatycznego lśnienia sierść z trudem maskowała wystające spod cienkiej skóry kości. Na pierwszy rzut oka widać było, że właściciel skąpił na utrzymanie zwierząt. Według filozofii Vilhelma, zwierzęta powinny jeść tylko tyle, by być w stanie wykonywać swoje obowiązki.
Gdy cały skromny dobytek Örjana został już zapakowany, z wiszących na ciężkim, burzowym niebie ołowianych chmur zaczął siąpić z początku drobny, lecz z każdą sekundą przybierający na sile deszcz. Siwiuteńki woźnica w wypłowiałej liberii Leijnsköldów rzucił się natychmiast stawiać wykonany z nawoskowanej skóry daszek. Przypatrujący się jego zmaganiom Örjan nie mógł pohamować radosnego drżenia. Jeszcze tego samego dnia opuści Solne i po raz pierwszy w życiu pozna smak prawdziwej wolności, z daleka od stawianych przez ojca barier.
Co prawda, matka próbowała mu już wytłumaczyć, że z pobytem na dworze królewskim łączyć się będą liczne obowiązki, jednak owładnięty podsuwanymi przez wyobraźnię obrazami nieznanych dotąd cudów, chłopak nie dopuszczał do siebie jej ostrzeżeń. Zdawał sobie sprawę, że zostanie oddany na służbę jednemu z mieszkających w pałacu lordów lecz, w przeciwieństwie do Johanny, nie widział w tym żadnej trudności. Wprost przeciwnie – towarzyszenie wielkim panom w ich licznych podróżach wydawało mu się bardzo ekscytujące.
Nadszedł w końcu moment pożegnania, którego Örjan tak niecierpliwie wyglądał, a który jego matka najchętniej odwlekałaby w nieskończoność. Chłopak rzucił ostatnie spojrzenie na miejsce, w którym się wychowywał lub też raczej był poddawany tresurze przez ojca. Wszystko wyglądało identycznie jak poprzedniego dnia, nic nie wskazywało, że dwór miał zamiar zapaść się pod ziemię w momencie, w którym kolaska zniknie za zakrętem gościńca. Choć na początku wydawało mu się, że opuści Solnę bez cienia żalu, teraz, gdy w końcu nadszedł ów moment, poczuł gdzieś w najgłębszym zakamarku serca, o którego istnieniu nie zdawał sobie nawet sprawy, niewielki, kłujący okruch lodu.
Z cichym westchnieniem, wraz z którym ulotniła się z niego wcześniejsza radość spowodowana wyjazdem, odwrócił się w stronę stojącej tuż obok matki. Po jego opalonych od godzin spędzanych na świeżym powietrzu policzkach spłynęło kilka kropel, które mogły być zarówno drobinkami deszczu, jak i słonymi łzami. Przez chwilę spoglądał w twarz kobiety będącej dla niego przez te wszystkie lata jedynym źródłem miłości i ciepła. Ze wszystkich sił starał się zapamiętać każdy szczegół jej drobnej, pomarszczonej twarzy, każdy kosmyk opadających na ramiona czarnych włosów… Oddałby wiele, by móc zabrać ze sobą wiszący w korytarzu dworu portret matki, jednak nie musiał nawet pytać – doskonale wiedział, co odpowiedziałby ojciec.
Mężczyzna nie raczył się nawet pokazać. Wśród stojącej przed wejściem grupki byli wszyscy służący, niektórzy nawet płakali nad wyjazdem młodego panicza, jednak zabrakło Vilhelma. Nie przeszkadzało to jednak chłopakowi. Dzięki temu mógł opuścić Solnę bez wysłuchania na odjezdnym kolejnej porcji cierpkich słów.
Zanim Örjan zdążył coś powiedzieć lub zrobić, Johanna postąpiła krok w jego kierunku i przycisnęła go do futrzanego płaszcza, który miała na sobie. Czując, jak całe ciało kobiety drży od tłumionego łkania, chłopak odwzajemnił uścisk. Nie potrzebowali żadnych słów, żeby się pożegnać. Powiedzieli sobie już wszystko, co było do powiedzenia.
Nagłe rżenie koni przywróciło oboje do rzeczywistości. Pochylając głowę, Johanna pocałowała syna w czubek odsłoniętej głowy, po czym odsunęła go od siebie i obdarzyła pocieszającym uśmiechem. Wpatrzony w jej zapłakaną twarz, chłopak nie zauważył kolejnej postaci, która nagle pojawiła się w drzwiach dworu i, ostrożnie stawiając kroki, ruszyła w jego kierunku. Dopiero szorstkie szarpnięcie za ramię zwróciło jego uwagę. Zaskoczony, odwrócił się do tyłu, pewny, że zobaczy tam ojca. Przygotowując się na konfrontację z mężczyzną, wyprostował dumnie plecy i przywdział na twarz maskę obojętności.
Ku swemu ogromnemu zdziwieniu, zamiast z patriarchą, stanął oko w oko z przygarbioną kobietą, niemal ginącą pod licznymi warstwami odzieży. Drżąca dłoń babki przesunęła się z jego ramienia w kierunku twarzy i niezdarnie, jakby Sigrid nie do końca wiedziała jak powinna się zachować, poklepała go w policzek.
– Mój syn zawsze był w gorącej wodzie kąpany… Gdyby żył twój dziadek! Już on nauczyłby go moresu… Wygnać jedynego dziedzica!
W zadziwiająco mocnym jak na jej wiek głosie kobiety pobrzmiewało coś, czego Örjan nigdy u niej nie słyszał – współczucie. A może tylko mu się wydawało? Odkąd pamiętał, w większości sytuacji babka stawała po stronie ojca, od czasu do czasu dorzucając własne, krytyczne uwagi pod adresem wnuka… Nigdy nie podejrzewał jej o choć cień sympatii w stosunku do swojej osoby i teraz, gdy okazała mu odrobinę uczucia, zupełnie nie wiedział jak się zachować. Poczuł tylko gwałtowną falę wyrzutów sumienia za wszystkie psoty, które jej wyrządził.
– Jesteś Leijnsköldem. Zachowuj się jak taki. – Spojrzenie Sigrid stwardniało, a oczy zwęziły się w dobrze znane Örjanowi szparki. – Nie przynieś nam wstydu, młodzieńcze!
Uśmiechając się szeroko, chłopak rzucił się babce na szyję, nie zważając na jej pełne protestu sapnięcia. Początkowo staruszka próbowała go odepchnąć, jednak w końcu zaprzestała walki i niepewnie poklepała wnuka po plecach. Gdy ten wciąż nie chciał jej wypuścić z uścisku, sięgnęła swoimi stalowymi palcami w kierunku jego ucha. Dopiero wtedy Örjan ją uwolnił, odskakując z cichym syknięciem bólu. Na potrzeby kobiety zrobił urażoną minę i potarł ogniście czerwoną małżowinę. Zrobił to jednak tylko i wyłącznie z przyzwyczajenia – Sigrid nie włożyła w wymierzenie kary zbyt dużo siły.
Podeszła do niego matka i położyła mu dłoń na ramieniu.
– Już czas.
Jej głos był silny i czysty, zupełnie jakby nie chciała pokazać przed synem jak bardzo cierpi z powodu jego wyjazdu. Wszystko jednak było aż nazbyt widoczne w jej podkrążonych, zaczerwienionych oczach – z pewnością spędziła bezsenną noc na rozpaczaniu i próbach przekonania męża do zmiany decyzji. 
Skinąwszy głową, Örjan dał się poprowadzić w kierunku kolaski, przy której usłużny woźnica pracował już nad opuszczeniem schodków. Korzystając z jego pomocy, chłopak postawił stopę na pierwszym stopniu i, przytrzymując się przytwierdzonej do burty powozu barierki, wszedł do środka. Wnętrze pojazdu obite było czerwoną skórą wypchaną końskim włosiem, w wielu miejscach pękającą lub zacerowaną mocnym szpagatem. Przetarte siedzenia, niczym żołnierze-weterani poznaczeni budzącymi respekt bliznami, nosiły na sobie liczne ślady wieloletniego używania. Podobnie jak konie, powóz był dla patriarchy rodu jedynie użytecznym narzędziem, nie dość jednak ważnym, by wykładać pieniądze na jego utrzymanie. Tylko kunsztownie wymalowany na drzwiczkach emblemat Leijnsköldów był regularnie odnawiany i pysznił się świeżością barw, krzykliwie odbijającą się na tle poszarzałego od niepogody drewna.
Zająwszy miejsce tuż przy oknie, które wybrał, wybiegając myślami w przód, z uwagi na czekające go wspaniałe widoki oferowane przez stolicę, Örjan wychylił się do przodu i po raz ostatni wciągnął w płuca znajome powietrze. Przymknął na chwilę oczy starając się zapamiętać ów charakterystyczny dla Solny żywiczny aromat dochodzący z rosnącego kilkanaście kroków za dworkiem sosnowego lasu. Wraz z zapachem mokrego igliwia i lepkiej woni drzewnego soku, w nozdrza uderzył go mocny odór świeżego, końskiego nawozu, który odrobinę psuł całą kompozycję.
Usłyszał suchy trzask bata, który nieprzyjemnie skojarzył mu się z ojcowską dyscypliną i poczuł jak wzbiera w nim gniew na woźnicę. Miał zamiar zaprotestować, powiedzieć coś, co skłoniłoby mężczyznę do łagodniejszego traktowania zwierząt, jednak ku swemu zdziwieniu stwierdził, że jakaś niewidzialna ręka ściska go za gardło, uniemożliwiając wydobycie z niego głosu. Jednocześnie ogarnęło go przygnębiające uczucie pustki, jakby opuszczając Solnę zostawił w dworku coś niezwykle cennego, niemożliwego do zastąpienia, jednak było już za późno,aby zawrócić. Podobne uczucie ogarnęło go dotąd tylko raz.
Gdy był kilka lat młodszy, do leżącej w sąsiedztwie siedziby Leijnsköldów wsi przybłąkała się nie wiadomo skąd ciężarna suka, którą chłopi przygarnęli i pomimo tego, iż sami prowadzili niezwykle skromne życie, odkarmili wychudzone zwierzę, dając mu dach nad głową i troskliwą opiekę. Wkrótce czworonóg stał się ulubieńcem wszystkich okolicznych dzieci, wśród których był również i Örjan. Niedługo po tym na świat przyszła niewielka gromadka bezwłosych, popiskujących żałośnie młodych. W tajemnicy przed ojcem, chłopak przyniósł jednego szczeniaka do dworu i ukrył go pod łóżkiem swego pokoju. Był wówczas zbyt mały, by móc pomyśleć o lepszym schronieniu…
Nie trzeba było dużo czasu żeby patriarcha odkrył czworonoga. Pomimo błagań i przelanych przez syna łez, Vilhelm złapał wijącego się bezradnie psa i, nakazując Örjanowi zostać w sypialni, wyszedł na zewnątrz. Po kilkunastu minutach zawołał młodego dziedzica na zewnątrz i bez słowa wyjaśnienia wręczył mu łopatę. Poprowadził go kilka kroków w las, gdzie pośród zielonego dywanu mchu skropionego plamami ciemnej czerwieni, leżało nieruchome ciało szczeniaka, roztrzaskane o jeden z porozrzucanych po całym zagajniku kamieni.
– Kop!
Tylko tyle. Żadnych wymówek, żadnego wytłumaczenia dla podobnego bestialstwa… Proste, wypowiedziane nieznoszącym sprzeciwu tonem polecenie. Będąc zbyt przerażonym widokiem martwego pupila, wciąż nie do końca pojmując co się stało, chłopak posłusznie wbił ciężką łopatę w podmokłą ziemię. Jego ruchy były sztywne i niezręczne, zupełnie jakby ciało wykonywało polecenia umysłu, który, zbyt wstrząśnięty tym co się stało, wolał odciąć się od okrutnej rzeczywistości niż radzić sobie z jej konsekwencjami. W pewnym momencie, na kolejny, rzucony przez ojca rozkaz, odłożył narzędzie i podniósł porośnięte krótką, popielatą sierścią ciałko. Robiąc wszystko co było w jego mocy, by nie patrzeć na szeroko otwarte w bólu, czy też przerażeniu oczy zwierzęcia, Örjan pospiesznie uklęknął przed wykopaną przez siebie jamą i złożył w niej nieżywego szczeniaka. Dopiero wtedy Vilhelm przemówił.
– Zapamiętaj tę lekcję, młodzieńcze. Życie człowieka to pasmo udręki i żalu. Nie ma w nim miejsca na słabości, a tym właśnie jest miłość. Czyni mężczyznę wrażliwym na ciosy. Jeśli chcesz coś osiągnąć, nie możesz ulegać jej zdradliwym podszeptom. Pokochałeś tego kundla, czyż nie? Zdążyłeś się do niego przywiązać… Wiedz, że wyświadczyłem ci dziś przysługę… Cierpiałbyś o wiele bardziej opiekując się nim przez lata, patrząc jak dorasta i uczy się, by w końcu być świadkiem jego śmierci…
Nie pamiętał już zbyt dokładnie, ale jak przez mgłę przypominał sobie, że podczas tej przemowy, po policzkach patriarchy spłynęło kilka gorzkich łez. A może były to jego własne, które przyćmiły mu wzrok? Po chwili jednak ojciec uspokoił się nieco i przybrał swój zwykły, surowy wyraz twarzy. Podszedł do świeżo wykopanego grobu i spojrzał na leżącego w nim psa. Można było dostrzec  jego zaciskające się w gniewie mięśnie szczęki. Kopnął wydobytą przez syna górkę ziemi, przysypując mogiłę.
– Bóg dał i Bogu spodobało się zabrać. Niechaj przeklęte będzie imię Jego.
Po tych słowach odwrócił się od wciąż zamarłego w bezruchu syna i pospieszył w stronę dworu. Örjan nie pamiętał jak sam wrócił do domu, wiedział jedynie, że przez następne kilka dni czuł w sercu ową zimną, powodującą niemalże fizyczny ból pustkę, która właśnie teraz powróciła ze zdwojoną siłą. Uczucie to przypominało schodzenie po schodach w ciemności – ściskająca żołądek nicość, która otwiera się nagle pod stopami nieostrożnego człowieka, gdy nieopatrznie ominie stopień.
Przerażone nagłym świstem konie, wystrzeliły gwałtownie do przodu, wytężając wychudzone grzbiety i napinając rzemienne uprzęże. Zazgrzytały koła powozu, opornie zaczynające się toczyć po żwirowanym podjeździe, a Örjan poczuł jak gwałtowny ruch wciska go w oparcie fotelu. Ciężkie krople zimnego deszczu odbijały się ze stukotem od rozciągniętej nad kolaską skóry i spływały ciurkiem po bokach, tworząc przed oknami powozu mokre kurtyny, przez które chłopak obserwował w bezruchu oddalający się coraz szybciej dwór i przemoczoną postać matki. Blednąca z każdym przebytym przez powóz calem, twarz kobiety poznaczona była strugami gorzkich łez wymieszanych ze spadającą z nieba wodą. Stała tam – nieruchoma, widmowa sylwetka wpatrująca się uparcie w niewielki powóz uprowadzający jej jedynego syna w szeroki świat.
Nie okazywała chęci powrotu do dworu i dopiero gdy podskakująca na dziurawym podjeździe kolaska wypadła ze skrzypieniem osiek na szeroki trakt prowadząc do stolicy, Örjan przestał czuć na sobie jej pełne żalu spojrzenie. Teraz, gdy był już w drodze, a znajome zabudowania zniknęły za gęstą ścianą rosnącego po prawej stronie gościńca lasu, uczucie pustki nieco zelżało. Wciąż jednak czaiło się na powierzchni, gotowe przejąć nad nim kontrolę w najmniej spodziewanym momencie. Ponownie za to obudziła się w nim nutka ekscytacji, podsycana przez miarowy stukot końskich podków i wesołe parskania cieszących się z przejażdżki zwierząt. Raz ruszywszy z miejsca, wierzchowce nie potrzebowały najwyraźniej dodatkowej zachęty w postaci bata, co nad wyraz cieszyło chłopca.
Przez cieknące z dachu powozu strugi deszczu, młody dziedzic obserwował, być może po raz ostatni w ciągu kilku najbliższych lat, przyjazną, doskonale sobie znaną okolicę, w której dorastał. Mijali tereny zarośnięte cienkimi jak ramię dorosłego mężczyzny, wysokimi sosenkami, wśród których przerzedzonych przez chłopów gałęzi spędził niezliczone godziny na zbieraniu grzybów, czy też po prostu wałęsając się z daleka od ojcowskich humorów. Zza zielonych, obwieszonych kiściami szyszek koron, wzbijało się w stalowoszare, cieknące niebo kilkanaście słupów jasnego dymu pochodzących z należącej do Leijnsköldów wioski. To tam po raz pierwszy zetknął się ze swoimi rówieśnikami i tam też podjął pierwsze próby nawiązania przyjaźni, na które Vilhelm spoglądał nieprzychylnym wzrokiem.
Co jakiś czas, spod kół wystrzeliwały wielkie grudy błota, powstającego w szybko rozrastających się na i tak już rozmokłym trakcie kałużach. Ku ogromnej uciesze Örjana, jedna z lepkich grud uderzyła w tak bardzo ceniony przez ojca herb rodu, zakrywając go niemalże w połowie. Z łatwością mógł sobie wyobrazić wściekłą minę patriarchy, gdy to zobaczy. Zastanawiał się, czy powinien poinformować o tym woźnicę – nieszczęsny mężczyzna mógł wpaść w spore kłopoty, jeśli sam nie zauważy plamy i w porę się jej nie pozbędzie. Przypomniawszy sobie jednak trzaskający nad grzbietami koni bat, chłopak z ponurym uśmiechem postanowił być cicho. Być może służący na własnej skórze poczuje smak rzemienia.
Pół mili przed nimi, stołeczny trakt zakręcał ostro w prawo, omijając bagnisty brzeg jeziora Edsviken. Olbrzymie, przypominające grad krople deszczu, z morderczą furią młóciły powierzchnię wody, wzbijając w powietrze niewielkie fontanny. Towarzysząc temu plusk był tak głośny, że Örjan przestał słyszeć rżenie koni i dzwonienie ich uprzęży. Z niemą fascynacją przyglądał się owemu zjawisku. Rozchodzące się po jeziorze kręgi i pojawiające się na jego wzburzonej tafli bańki powietrza, nadawały zbiornikowi wyglądu wrzącego kotła podgrzewanego przez jakieś tajemnicze, niewidzialne bóstwo.
Wyjący wiatr posyłał w kierunku niskiego brzegu falę za falą. Niektóre były tak wysokie, że rozlawszy się na bagnisku, sięgały aż po krawędź traktu, grożąc jego podmyciem. Jakby doszedłszy do tego samego wniosku, woźnica popędził konie do szybszego biegu, chcąc jak najprędzej przebyć zagrożony podtopieniem odcinek.
Lodowaty wicher niosący ze sobą siekące twarz chłopaka krople deszczu, ze świstem wpadał przez pozbawione jakiejkolwiek osłony okna kolaski i porywał z wnętrza powozu każdą, najmniejszą nawet odrobinę ciepła. Rycząc potępieńczo, oszalały pęd powietrza rzucał się na osłaniającą pojazd skórę i z całych sił próbował ją zerwać, lecz ta nie chciała się poddać, wściekłym łopotaniem próbując odstraszyć natręta. Sporo wysiłku wymagało od Örjana powstrzymanie się od szczękania zębami. Pomimo, że był szczelnie otulony futrzaną kurtą, czuł, jak mroźne igiełki wiatru przedostają się przez każdą, najdrobniejszą nawet szczelinę w odzieży i atakują ukryte pod nią ciało.
Sięgnął do najbliższego bagażu i wydobył z niego włochaty koc, którym natychmiast szczelnie się owinął. Poczuwszy nieco ciepła rozlewającego się powoli po skostniałych członkach, powrócił do wyglądania przez okno. Gęsto zalesiony, wschodni brzeg Edsviken przechodził nagle w szeroką na kilka staj wycinkę i choć chłopak nie mógł go dokładnie dostrzec przez zasłonę deszczu, wiedział, że mija właśnie wspaniały Pałac Ulriksdal, wybudowany przez sławnego niegdyś na całą Szwecję Jacuba De la Gardie. Ojciec osobiście zadbał, by młody dziedzic dokładnie poznał historie mieszkających w sąsiedztwie szlachciców, każdy skrawek informacji wpajając synowi za pomocą wrzasków i rzemienia.
Kilka razy zdarzyło mu się odwiedzać pałac, gdzie mógł podziwiać wspaniałą oranżerię, w której oprócz nieznanych mu kolorowych roślin, znajdowało się mnóstwo cudownego kunsztu rzeźb wykonanych przez najznamienitszych szwedzkich artystów. Udało mu się nawet poznać obecnego zarządcę tych wspaniałości, który okazał się być podupadającym na zdrowiu, zgarbionym staruszkiem o ciemnych oczach rozpalonych ogniem pamięci o budowniczym tego miejsca. Ciekawski chłopiec z lubością wysłuchiwał jego toczonych drżącym od podeszłego wieku głosem opowieści o Wielkiej Wojnie, w której przecież i jego pradziad miał swój udział. Szczerze wówczas żałował, że sprowadzony przez Vilhelma guwernant przykłada tak wielką wagę do poezji i literatury, okaleczając do niezbędnego minimum lekcje o dawnej chwale.
Oprócz Ulriksdal, w Solnie znajdował się jeszcze jeden pałac, również wzniesiony po części przez familię De la Gardie. Jeśli dobrze pamiętał nauki, a gwarantem tego były ojcowskie razy, historia Karlberg była dość skomplikowana i niezbyt szczęśliwa. Równo siedemdziesiąt lat wcześniej, admirał  Carl Gyllenhielm odkupił od posiadaczy ziemskich spod Sztokholmu trzy niewielkie wioski – Ösby, Bolstomta i Lundby, które następnie połączył w jedną osadę, przemianowaną na jego cześć – Karlberg. Zatrudniwszy szanowanego budowniczego będącego na usługach najmożniejszych szwedzkich rodów, szlachcic nakazał rozpocząć budowę wspaniałego pałacu, mającego być, jak twierdził architekt, jednym z największych w całym kraju.
Wielkie plany admirała skończyły się w roku tysiąc sześćset pięćdziesiątym, kiedy to po mężczyznę upomniała się Śmierć. Sześć wiosen później w zaświatach dołączyła do niego jego żona, zostawiając niedokończoną budowlę bez dziedzica. Pałac trafi pod licytację z powodu ogromnych kosztów projektu, których nie miał już kto uiścić. Początkowo, planowano go odsprzedać królowej Hedwidze Eleonorze, jednak widząc nadarzającą się okazję, na scenę wydarzeń wkroczył Magnus De la Gardie. Miał on już w swoim posiadaniu wiele zamków i dworów, toteż niezwłocznie zaoferował Ulriksdal owdowiałej małżonce Karola Gustawa, po niezwykle korzystnej cenie.
Korzystając ze zdobytych w ten sposób pieniędzy, przejął Karlberg i nakazał wznowić prace związane z jego ukończeniem. Nie było mu jednak dane długo nacieszyć się nowym nabytkiem. Wprowadzone przez Karola XI redukcje, dotknęły nie tylko Leijnsköldów – odbiły się również na potężnych zdawałoby się i wpływowych lordach, takich jak Magnus. De la Gardie stracił swoje wpływy i pozycję, a wraz z nimi znaczną część majątku. Stojąc w obliczu ruiny, niegdyś jeden z największych panów w całej Szwecji, udał się z pokorną prośbą do monarchy, aby ten odkupił od niego pałac. Mający w pamięci sposób, w jaki szlachcic potraktował jego matkę, Hedwigę Eleonorę, król odmówił uratowania mężczyzny przed bankructwem.
Wkrótce, z powodu zaciągniętych u niego długów, Magnus został zmuszony przekazać Karlberg w ręce Johana Stenbocka, który po raptem pięciu latach użytkowania odsprzedał go Karolowi. Obecnie, pałac w Solnie był ulubionym miejscem wypoczynku monarchy, do którego przyjeżdżał wraz z młodym królewiczem, by polować na liczne w okolicznych lasach wilki i jelenie. Podczas swoich samotnych wypraw po zagajnikach, Örjan słyszał czasami dochodzące od strony należącej do Wittelsbachów puszczy odległe odgłosy wystrzałów, a czasami nawet gardłowe ujadanie chartów pędzących za zdobyczą. Przeważnie jednak, gdy tylko w dworku Leijnsköldów pojawiły się wieści, że Miłościwy Pan zjeżdża do Karlberg, ojciec surowo zakazywał chłopakowi opuszczania domu pod groźbą chłosty.
Niejednokrotnie udawało mu się mimo wszystko wymknąć spod czujnego oka Vilhelma i ruszyć w knieję z nadzieją, że chociaż z daleka będzie mu dane zobaczyć swego władcę. Jak dotąd nie udało mu się to, ale wszystko wskazywało na to, że w końcu nadarzyła się ku temu prawdziwa okazja – jechał do Sztokholmu, by podjąć służbę na dworze królewskim.
Zupełnie stracił poczucie czasu. Mogli znajdować się w drodze od kilkunastu minut, lub nawet kilku godzin. Monotonny szum deszczu zlewał się w nieustanne, usypiające brzęczenie, które przytępiało jego zmysły. W połączeniu z przyjemnym ciepłem, które udało mu się utrzymać pod grubym kocem, spowodowało ono, że powieki chłopaka zrobiły się ciężkie jak wypełniony ołowiem miecz, który pamiętał z dzieciństwa i stopniowo zaczęły opadać.
Nagła zmiana w miarowym turkocie kolaski poderwała go na równe nogi. Powóz zatrząsł się odrobinę mocniej i wpadł na coś, co sądząc po wydawanych przez to odgłosach, musiało być deskowanym podjazdem. Lub mostem. Przecierając zamglone od lepkiego dotyku snu oczy, Örjan ostrożnie wychylił się przez okno. Nie pamiętał czy udało mu się zasnąć, czy też spędził ostatni odcinek podróży w półprzytomnym letargu, jednak jedno było pewne – odkąd minęli Ulriksdal, co było ostatnią pamiętana przez niego rzeczą, musiało minąć sporo czasu.
Zniknęły gdzieś ciężkie, ołowiane chmury, ustępując miejsca świecącej jasno tarczy słonecznej, która opiekuńczo wyciągała swoje ciepłe promienie w kierunku ziemi, powoli wysysając z niej nadmiar wilgoci. Tańczące w szerokich kałużach refleksy przypominały niewielkie, złote rybki podpływające do powierzchni jeziora, by pochwycić nieostrożnego owada, a nad taflami bajorek unosiły się roje niewielkich owadów, napełniających orzeźwiające powietrze swoim zaaferowanym brzęczeniem.
Nie tylko pogoda się zmieniła – okolica również wyglądała inaczej. Zniknęły charakterystyczne dla Solny zagajniki i puszcze, zastąpione ciągnącymi się aż po horyzont złotymi i brunatnymi szachownicami pól. Po ograbionych z kłosów ścierniskach przechadzały się tu i ówdzie długonogie żurawie, co i rusz opuszczające swoje czarne, lśniące dzioby na niczego niespodziewającą się żabę lub mysz. Jak okiem sięgnąć, ze wszystkich stron i kierunków ciągnęły kawalkady wozów, kolasek i bogato zdobionych karoc, które ze stukotem kopyt i brzęczeniem uprzęży prześcigały się w odwiecznie toczonej przez wielkich, napuszonych szlachciców rywalizacji o pierwszeństwo przejazdu.
Pomiędzy krzykliwie pomalowanymi powozami maszerowały lub jechały stępa długie kolumny żołnierzy odzianych w najrozmaitsze liberie i kroje, i uzbrojonych w długie muszkiety, dumnie oparte na szerokich ramionach. U boku niektórych z nich, przytroczone do grubych, skórzanych pasów, zwisały obijając się o uda ukryte w pochwach rapiery, szpady lub zakrzywione szable. Jeźdźcy, pewnie trzymający się w wysokich, żołnierskich siodłach, co jakiś czas sięgali ostrzegawczo w kierunku ukrytych w olstrach pistoletów. Ich czerwone, błękitne i żółte kolety mieniły się niekiedy od srebrnych odznaczeń, a zdobiące ich głowy trójgraniaste kapelusze powiewały wesoło wetkniętymi za nie piórami. Również i oni mieli ze sobą broń sieczną, za tą różnicą, że w ich przypadku były to długie i ciężkie pałasze o większym zasięgu niż zwykłe rapiery.
Twarze żołnierzy były pobrużdżone, spalone słońcami pochodów i wysmagane wiatrami wiejącymi na obcych ziemiach. Wielu z nich dumnie prezentowała światu straszliwe blizny biegnące przez policzki, czoła i nosy. Örjan z zachwytem przyglądał się gęstym, przystrzyżonym na szwedzką modłę brodom i wąsom, które poruszały się groźnie, gdy ten czy ów wykrzykiwał komendy pod adresem swoich towarzyszy, bądź zagradzających wojsku drogę mieszczan. Hałas jaki czyniły przy tym obie strony był niesamowity.
Gdy w końcu udało mu się oderwać wzrok od żołdaków, spojrzał w dół. Kolaska poruszała się właśnie żółwim tempem po wykonanym z solidnie wyglądających belek moście rozciągającym się nad lśniącą taflą wody. Podniósł oczy do góry i rozejrzał się uważnie. Przed nimi, jak i za nimi, koło za kołem ciągnęły się nieprzerwane sznury powozów czekających na wjazd do miasta. Z przodu, jakieś kilkadziesiąt stóp przed nimi, wznosił się wysoki na kilku mężów, kamienny mur, co jakiś czas przerywany otworami strzelniczymi. Po jego szczycie, dzierżąc w dłoniach odbijające światło słoneczne piki i halabardy, przechadzali się tam i z powrotem królewscy żołnierze.
Pod nimi, w miejscu, do którego Örjan i woźnica powoli się zbliżali, w fortyfikacji ziała szeroko otwarta brama, strzeżona przez machikuł, z którego niewielkich otworów spoglądało w dół pół tuzina par oczu. Przed samymi potężnymi podwojami Sztokholmu stał mały oddział złożony z ośmiu noszących stalowe zbroje trabantów, sprawdzających uważnie każdego, kto próbował dostać się do królewskiego miasta. To ich zasługą była boleśnie powolna podróż.
Nagły dźwięk sprawił, że chłopak poderwał się z siedzenia i przestraszony zaczął lustrować otoczenie; nigdzie jednak nie mógł dostrzec źródła hałasu. Dopiero gdy poczuł w żołądku nieprzyjemne ssanie, zrozumiał, że był głodny. Pospiesznie zaczął przetrząsać spakowane przez matkę bagaże, aż w końcu natrafił na niewielkie zawiniątko, w środku którego znalazł pół bochenka chleba i bryłę sera wielkości swojej pięści. Nie tracąc czasu na używanie noża, który również znajdował się w pakunku, zatopił zęby w miękkiej skórce pieczywa i oderwał spory kęs, łowiąc jednocześnie całym sobą każdy najmniejszy szczegół, każdy dźwięk i zapach z otaczającego go zgiełku.
W końcu, po czasie, który dla Örjana wydawał się wiecznością, kolaska zatrzymała się na dobre, a w oknie pojawiła się brodata twarz wartownika, który obrzucił go uważnym, nieco oskarżycielskim spojrzeniem, jakby spodziewając się, że chłopak ma coś na sumieniu. Od strony woźnicy dobiegły go odgłosy pospiesznej wymiany zdań. Usłyszał jak służący podaje nazwisko Leijnsköld, a później, na prośbę kapitana pokazuje mu otrzymaną od Vilhelma pieczęć. Widząc, że wszystko się zgadza lub też nie mając ochoty na niepotrzebne przedłużanie rozmowy, żołnierz krzyknął na swoich podwładnych, by ci się rozstąpili i dał powożącemu kolaską mężczyźnie znak, że może jechać.
Ponownie rozległ się ostry świst opadającego bata i pokryte grubą warstwą błota koła powozu szarpnęły do przodu. Przejechali pod łukowatym, pogrążonym w półmroku otworem ziejącym w grubym na kilka stóp murze miejskim, by po chwili ponownie wychynąć na otwartą przestrzeń. Dookoła wrzało niczym w ulu. Podskakując na wybrukowanym wielkimi kamieniami placu, niewielka kolaska wmieszała się w wielobarwny, falujący tłum, który kłębił się we wszystkie strony niczym ocean targany podmuchami sztormowego wiatru.
Unoszący się nad tą żywą kotłowaniną strojów i kapeluszy gwar był niemalże ogłuszający. Setki podniesionych, zarówno męskich jak i żeńskich, głosów nawoływało ponad głowami tłumu w kilkunastu różnych językach, które w uszach Örjana zlewały się w jeden zupełnie niezrozumiały, dezorientujący szum. Bądź co bądź, dorastał w niewielkim, odciętym od wielkomiejskiego zgiełku dworku, w którym jego jedynymi towarzyszami była ojcowska niechęć i wiecznie milczący służący. Wrażenie jakiego doznawał za każdym razem, gdy odwiedzał Sztokholm wcale go jednak nie odstręczało.
Wszystko dookoła miało dla chłopaka cudowną atmosferę nowości, ponad którą unosił się ekscytujący zapach przygody. Odkąd pamiętał potrafił wyłowić jego delikatną woń nawet przez zalegający nad stolicą odór setek, jeśli nie tysięcy, niemytych ciał i wyrzucanych na ulice nieczystości, których prawdziwe potoki spływały teraz rynsztokami, nieprzyjemnie drażniąc nozdrza młodzieńca. Z własnego doświadczenia wiedział, że do przykrych zapachów można było przywyknąć, zwłaszcza jeśli skupi się uwagę na przetaczających się przed oczami widokach. Większość ludzi poruszających się  po mieście miała jednak inne zdanie. Zarówno podróżujący w wytwornych karetach szlachcice jak i prości mieszczanie, ściskali w dłoniach, w zależności od posiadanego majątku, lniane lub jedwabne chusteczki, które przyciskali do nosów i ust, chcąc odciąć się od nieprzyjemnej woni.
                Niektórzy, a zwłaszcza wysoko urodzone damy, mieli w zwyczaju skrapiać materiał sprzedawanymi na każdym niemal placu perfumami, których ciężki, najczęściej mdły zapach mieszał się z odorem brudu i nieczystości tworząc duszące obłoki drażniące gardło. Oczywiście nie odstręczało to nikogo od owej praktyki, wręcz przeciwnie – chusteczki zasłaniające upudrowane noski i pociągnięte barwiczką usta przyjmowały kolejne krople pachnidła w bezowocnej próbie zatamowania fetoru.
Największą korzyść z owych starań odnosili oczywiście kupcy, których kolorowe, jakby samą barwą mające przyciągać uwagę klientów, stragany i kramy zajmowały każdą wolną piędź placu przed bramą miasta. Lśniące wciąż jeszcze spływającymi po nich kroplami deszczu, wielobarwne baldachimy osłaniały szerokie ławy wyłożone wszelakiego rodzaju dobrem. Pierwsze stoisko, na którym spoczęło głodne nowych widoków spojrzenie Örjana, uginało się od ciężaru zalegających na nim ogromnych bel materiałów. Od prostego lnu służącego chłopom i biedniejszym mieszczanom jako tkanina do szycia koszul, po najprzedniejsze wschodnie atłasy i jedwabie sprowadzane z odległego Imperium Osmańskiego, tak bardzo cenione przez bogate matrony i młode damy.
Za ławą stał opasły kupiec, wystrojony niczym jakiś zamorski książę. Miał na sobie wykwintnie skrojone, opadające niemal do samej ziemi szaty z jakiejś dziwnej, mieniącej się w słońcu tkaniny, która wyglądała jakby została wykonana z wody okiełznanej za pomocą mistycznych sztuczek. Długie, obszerne rękawy powiewały za każdym razem, gdy mężczyzna gestykulował, co, z poczynionych przez chłopaka obserwacji, robił wręcz nagminnie. Cały strój zdawał się być mieszanką wszystkich barw i odcieni, upodabniając sprzedawcę do jakiegoś egzotycznego ptaka, jednego z tych, które Örjan widział kilka lat temu na występie trupy cyrkowej.
Grubas targował się właśnie z wyglądającym na równie naiwnego, co bogatego, młodzikiem. Przedmiotem prowadzonej podniesionymi głosami rozmowy był jeden z rozpiętych na drewnianych ramach dywanów. Tuż za plecami kupca, stało kilka zbitych z grubych desek stelaży, na których dumnie prezentował swój najlepszy i najcenniejszy towar. Nieprzywykły do podobnego przepychu, chłopak nie mógł wprost oderwać oczu od przecudnie haftowanych kobierców. Czyjaś ręka,niewątpliwie prowadzona boskim natchnieniem, wiernie oddała na nich przeróżne sceny – od polowań po szarże kawaleryjskie, a uczyniła to z takim oddaniem szczegółom, że Örjan mógłby przysiąc, iż za chwilę usłyszy ryk trafionego niedźwiedzia lub huk wystrzałów, unoszący się nad polem bitwy.
W momencie, w którym go mijali, kupiec załamywał ręce i z udawanym żalem na twarzy rzucał chciwe spojrzenie w kierunku sakiewki, do której sięgnął młody szlachcic. Nawet dziesięcioletni Leijonsköld doskonale zdawał sobie sprawę, że pomimo tego, co myślał sobie paniczyk, to sprzedawca był górą w tej transakcji. Zanim jeszcze słudzy zaczęli zdejmować wybrany przez klienta arras z drewnianych ram, kupiec zdążył już stracić nim zainteresowanie. Jego bystre spojrzenie wyłowiło z tłumu kolejną ofiarę i teraz poświęcił jej całą swoją uwagę, wymachując gwałtownie rękami i zachwalając w niebogłosy swój towar.
Następny kram ranił źrenice Örjana. Był on większy i lepiej wykonany, od razu widać było, że jego właściciel na dobre zadomowił się w tym miejscu. Właściwie był to niewielki, drewniany budynek, przed którego wejściem stało dwóch uzbrojonych strażników wyglądających na bezlitosnych morderców. Uzbrojeni w ciężkie kordy mężczyźni czujnymi spojrzeniami obrzucali każdego, kto zbliżył się do rozłożonego na kilku ławach towaru. Chłopaka nie dziwiły wcale podejrzliwe miny, które cały czas gościły na twarzach zakapiorów.
Ustawione przed drewnianym budynkiem kozły kipiały wręcz od złota, srebra i klejnotów, na których wielobarwnych powierzchniach załamywały się promienie słoneczne tworząc niesamowitą grę świateł. Drogocenne ozdoby lśniły niczym skradzione z nocnego firmamentu gwiazdy i przyciągały wzrok swoim niezaprzeczalnym pięknem. Pomimo pozornego bogactwa, nie było to wszystko, co kupiec miał do zaoferowania. Prawdziwe dzieła sztuki jubilerskiej kryły się we wnętrzu budynku, gdzie złotnik zapraszał najbardziej obiecujących klientów.
Mężczyzna, który właśnie wyszedł przed swój sklep, aby powitać wąsatego szlachcica i jego trzepoczącą rzęsami damę, sam był chodzącą wystawą wszelkiego rodzaju błyskotek. Jego grube, pałąkowate palce ozdobione były ciężkimi pierścieniami i sygnetami o wykonanych z różnokolorowych kamieni oczkach.Szyję kupca otaczał natomiast, ważący zapewne kilka funtów srebrny łańcuch, zakończony bursztynowym medalionem. Skinął zachęcająco na rozglądającą się wśród diamentowych kolii parę, zapraszając ich do środka. Nietrudno było Örjanowi zauważyć radosny uśmiech jaki zagościł na twarzy damy i kwaśny grymas, wykrzywiający oblicze szlachcica.
Nie usłyszał już wymamrotanych przez mężczyznę słów, ponieważ kolejne kramy ukazywały mu coraz to nowe wspaniałości. Z lśniącymi od pożądania oczami obserwował stragan płatnerza i sąsiadujące z nim stanowisko zbrojmistrza. Promienie słoneczne tańczyły przecudnie po wypolerowanej na wysoki połysk stalowej powierzchni ułożonych jeden na drugim cabassetów i grzebieniastych morionów. Pomimo iż nie posiadał wiedzy na temat wykuwania hełmów, ani zresztą żadnej innej części uzbrojenia, z łatwością dostrzegał w ich idealnych krzywiznach mistrzowską rękę.
Obok niedbale ułożonych w stosy osłon głów dla zwykłej piechoty, na kilku szkarłatnych poduszkach spoczywały prawdziwe arcydzieła kunsztu płatnerskiego i to one właśnie przyciągały wzrok największej liczby przechodniów, w tym posuwającego się wolno kolaską Leijonskölda. Nigdy w życiu nie dane mu było spoglądać na coś podobnego. Z lekcji, które wpajał mu niemiecki guwernant, a których nie zawsze miał ochotę słuchać, zapamiętał, że na wojnę nawet królowie przywdziewają zwykłe, stalowe pancerze, przedkładając solidność wzmocnionego żelaza nad złote ornamenty.
To, co leżało na atłasowych poduszkach, prezentowało sobą całkowicie odmienne spojrzenie. Zakończone purpurowymi grzywami z końskiego włosia szyszaki, w całości wykonane z miękkiego złota, migotały drobinkami światła przeglądającymi się w klejnotach wprawionych w otoki hełmów. Rubiny, diamenty, szafiry, i inne kamienie, których chłopak nie był nawet w stanie nazwać, zerkały wesoło swoimi wielobarwnymi oczami i ozdabiały ubrania tłumów refleksami kolorowego światła. Również długie, segmentowane osłony na kark spływające z szyszaków, wykonane były z cennego kruszcu. Na policzkach hełmów wycięto z ogromna precyzją wizerunki przeróżnych zwierząt – niedźwiedzi, lwów, orłów i wilków – które szczerzyły się w niemym krzyku, dumnie łypiąc rubinowymi oczami.
Gdy Örjan myślał, że nie znajdzie już nic bardziej interesującego, zachwalający swój towar kupiec przesunął się nieco w lewo, odsłaniając stojącą za nim ciężką zbroję płytową. Jej charakterystyczna sylwetka, a szczególnie zakrywająca twarz płyta, ukształtowana na podobieństwo ludzkiego oblicza, obudziła w chłopaku znajome nuty. Nie raz przecież spędzał długie godziny na wpajanych przez ojca lekcjach historii rodu Leijonsköldów i wciąż pamiętał, nie tak zresztą odległe, dzieje familii. Patrząc na majestatyczną formę pancerza kirasjerskiego, natychmiast poczuł napływającą falę wspomnień.
W końcu jego dziad, ufundowawszy regiment rajtarii i oddawszy go pod dowództwo Lwa Północy, niezliczoną ilość razy stawiał czoła tym przypominającym ucieleśnienie furii mężom, których sława zaczynała stopniowo przyćmiewać polską jazdę. Ciężej uzbrojeni od budzącej lęk w całej Europie husarii, stanowili odpowiedź na jej ponurą groźbę wiszącą nad każdym, kto chciałby się mierzyć z Rzeczpospolitą. A przecież to ona, wydawałoby się, budziła wśród Szwedów największy strach, co zresztą Örjan słyszał wielokrotnie od guwernanta, który odczytywał mu zapiski Axela Oxenstierny, towarzyszącego Gustawowi Adolfowi w czasie wojny z południowym sąsiadem. 
Ulubionym przez Vilhelma Leijonsköld sposobem spędzania z synem wolnego czasu, było wpajanie mu minionej chwały rodu, czemu zazwyczaj towarzyszyły wybuchy gniewu i spadające cięgi. Ze szczególną dumą opowiadał o wyczynach wojennych swojego dziadka. Formacja kirasjerów przewijała się w owych historiach wiele razy, zawsze wspominana przez patriarchę z wyrazem nienawiści malującym się na jego twarzy. Główną przyczyną była zapewne  bitwa pod Lützen, kiedy to śmiała szarża tej kawalerii poczyniła ogromne szkody w wojskach Gustawa Adolfa i pozwoliła na ocalenie armii Cesarstwa – wydawało się, że głowa rodu wini Bogu ducha winnych żołdaków za upadek swojej rodziny.
Zgrzytliwym głosem opowiadał o feldmarszałku Pappenheimie, człowieku, który odmienił losy nie tylko owej pojedynczej potyczki, ale być może i całej wojny. Według niektórych pogłosek, to właśnie on poprowadził kontrnatarcie przeciwko brawurowej szarży prowadzonej przez szwedzkiego króla. To właśnie wówczas Lew Północy miał otrzymać ów nieszczęśliwy postrzał w plecy.
Standardową taktyką kirasjerów był karakol, dziwacznie brzmiące słowo, pochodzące według guwernanta od francuskiego „caracole” tłumaczonego jako „spirala”. Polegała ona na przedkładaniu broni palnej, a w szczególności pistoletów skałkowych, nad kordy i kopie używane przez husarię. Pierwsze trzy szeregi kawalerii szarżowały w luźnej formacji na piechotę przeciwnika, w odpowiednim momencie oddając salwę z jednej ręki, a następnie, wykonując obrót koniem – z drugiej. Następnie zawracały na tyły chorągwi robiąc miejsce kolejnym trzem liniom, jednocześnie nabijając pistolety.
Zdaniem Örjana szczególnie widowiskowym, acz niezmiernie ciężkim dla walczących tam Szwedów, przykładem zastosowania owej taktyki  była pierwsza bitwa o Breitenfeld. Oczami wyobraźni widział pył wzbijany kopytami pięciu tysięcy koni spowijający pole bitwy. Słyszał ogłuszające salwy wystrzałów, jęki rannych i zachęcające do walki okrzyki dowódców. Tamtego dnia, kirasjerzy poprowadzili aż siedem szarż na pozycje szwedzkie, sześć razy dając się zepchnąć do odwrotu, za siódmym ulegając całkowitemu rozbiciu.
Dopiero pod Lützen, dowodzący kirasjerami Pappenheim postanowił wziąć przykład z polskiej jazdy. Porzucił karakol i zamiast w ostatniej chwili wycofać żołnierzy, rzucił ich naprzeciw rajtarii roznosząc ją w proch pod końskimi kopytami. Sama waga zakutych w ważące nawet pięćdziesiąt pięć funtów pancerze była wystarczająca, by rozproszyć lekkozbrojną kawalerię szwedzką.
Wystarczyło spojrzeć na lśniącą powierzchnię oferowanej przez kupca zbroi – grube, nachodzące na siebie płyty stali przypominał skorupę żółwia, a segmenty ochraniające nogi wydawały się wręcz zbyt sztywne, by można je było swobodnie nosić. Nie było jednak wątpliwości, że zapewniana przez rynsztunek ochrona nie ma sobie równych. Co prawda niezwykle ograniczała swobodę ruchu, jednak szarża kawaleryjska nie wymagała zbyt dużej zręczności, a lekkie i zwinne szable rajtarii nie były w stanie przebić solidnego metalu. Dla chłopaka wydawało się niemożliwym, by ktokolwiek zdołał zabić zakutego w podobny pancerz męża.
Szeroka uliczka przerzedziła się nieco i kolaska w końcu mogła wystrzelić do przodu z nieco większym tempem. Jechali środkiem brukowanego traktu, po obu stronach mając nieprzebrane morze mieszczan rozglądających się za swoimi sprawami. Wszyscy, choć różniący się pod względem bogactwa ubrań, wyglądali na dobrze wykarmionych i zadowolonych z życia. Nic zresztą dziwnego – cała Szwecja, a wraz z nią stolica,  przeżywała właśnie okres największego rozkwitu. Po toczonej jedenaście lat wcześniej Wojnie Skańskiej, zakończonej pomyślnym dla królestwa pokojem oraz małżeństwem Karola XI z duńską księżniczką Ulryką Eleonorą, dawno nie było już żadnych śladów.
Dzięki staraniom Lwa Północy, Sztokholm stopniowo przekształcał się z zagubionego w mrokach średniowiecza miasta, w podążający nowoczesnymi nurtami architektonicznymi, najważniejszy ośrodek handlu na całym Morzu Bałtyckim. Według niektórych legend, po śmierci ojca Gustawa Adolfa, stolica wyglądała tak staroświecko, iż wielu ze szwedzkich dygnitarzy wstydziło się zaprosić dyplomatów z innych państw na pogrzeb monarchy. Wszystko zmieniło się wraz z nowym władcą. Przebudowie została poddana większość dzielnic i pomimo ogromnego pożaru, który wybuchł w roku tysiąc sześćset dwudziestym piątym, miasto nadal kontynuowało swoją przemianę.
Początkowo położony na jednej zaledwie wyspie, Sztokholm zaczął się rozrastać, stopniowo podporządkowując sobie kolejne otoczone morzem skrawki lądu, które połączone wspaniałymi mostami, już wkrótce zaskarbiły mu miano Wenecji Północy. Dziesiątki ludzi, zarówno szlachciców, jak i mieszczan bogaciło się na kwitnącym w stolicy handlu, dzięki czemu jak grzyby po deszczu pojawiały się w mieście nowe pałace, wille i katedry. Była to zaiste Złota Era.
Wszędzie jak okiem sięgnąć aż roiło się od przekupniów, akrobatów, cyrkowców… Nie brakowało również odzianych w dziwaczne dla Örjana szaty dyplomatów z zagranicy, których otwarte powozy, co i rusz mijały jego rozklekotaną kolaskę. U wylotu każdej uliczki stały, w większości byle jak zbite, stragany, przy których obdarci jegomoście opiekali nad wesoło skaczącym ogniem aromatyczne mięsiwa i świeżo złowione ryby. Ich zapach sprawił, że do ust chłopaka pociekła ślinka. Pomimo tego, iż chwilę wcześniej spałaszował zapakowane mu przez matkę zapasy na drogę, jego żołądek wydał z siebie niezadowolony pomruk. Ze smutkiem pomyślał o kilku drobnych monetach ukrytych w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Nie mógł sobie pozwolić na marnowanie pieniędzy. Pocieszała go myśl o zbliżającym się z każdą chwilą królewskim zamku, na którym spodziewał się otrzymać ciepły posiłek.
Na czoło młodego Leijonskölda wystąpiły krople lepkiego potu. Pochłonięty niezwykłymi widokami, które przywitały go po przejeździe przez bramę, zupełnie zapomniał o wciąż okrywającym go futrze. Pospiesznie zdjął z siebie ciężkie okrycie i niedbale rzucił je w kąt powozu. Był pewien, że w Tre Kronor zajmą się nimi słudzy, w końcu król musi mieć ich pełno. Wyjrzał niecierpliwie przez okno, chcąc zorientować się gdzie mniej więcej już są.
Kolaska zbliżała się właśnie do kolejnego drewnianego mostu, niemalże niczym nieróżniącego się od tego, którym wjechali do miasta. Podczas tych kilku wizyt złożonych przez Örjana w Sztokholmie, miał już okazję zwiedzać tą część stolicy. Była to jedna z nowszych dzielnic, wciąż rozrastająca się i tętniąca nieznającym odpoczynku życiem. Wszędzie dookoła wznosiły się nowopowstałe budynki, wciąż wilgotne od niedawno naniesionego wapna, a gdzieniegdzie piętrzyły się wysokie rusztowania, pomiędzy którymi uwijali się spieczeni słońcem robotnicy dźwigający bloki kamienia. Widoczny z przodu most, prowadził do najważniejszego miejsca w stolicy, pierwszej zamieszkałej wyspy i zarazem serca całej Szwecji – Staden Mellan Broarna, Miasta Pomiędzy Mostami. To właśnie tam znajdował się cel podróży młodego Leijonskölda.
Podczas gdy koła powozu turkotały głucho po drewnianej konstrukcji przęsła, chłopak przypomniał sobie wszystko, co na temat królewskiego zamku mówiła mu matka. Uwielbiał słuchać jej cichego, ciepłego głosu, który wielokrotnie kołysał go do snu… Aby uniknąć zbierających się w kącikach oczu łez tęsknoty, Örjan skupił się na przekazanych przez kobietę słowach.
Około czterech wieków wcześniej, miastem władał potężny jarl Birger, który nakazał wybudować na wyspie Stadsholmen niewielką fortecę ze stanowiącą jej rdzeń strzelista wieżą, aby móc sprawować kontrolę nad jeziorem Mälaren. Przez kolejne lata, następni władcy przekształcali surową, stworzoną z myślą o przewadze militarnej budowlę w pałac, któremu z uwagi na wieńczącą basztę trójdzielną kopułę nadano nazwę „Tre Kronor”.
Również samo jezioro nad którym wybudowano fortecę miało dla chłopaka związek z opowieściami matki, choć wiązały się one bardziej z ludowymi baśniami niż rzeczywistymi faktami. Według starych podań, szwedzki król Gylfi obiecał bogini Gefjun, iż odda jej we władanie tyle gruntów, ile cztery woły zdołają zorać w ciągu całego dnia i następującej po nim nocy. Nie przewidział jednak, że podstępna mieszkanka Asgardu oszuka go, używając zwierząt pochodzących z krainy gigantów. Darta potężnymi lemieszami ziemia nie wytrzymała jednak i z ogłuszającym trzaskiem odwróciła się do góry nogami, tonąc w morzu.
Obecnie jezioro służyło jako główne źródło pozyskiwania żwiru, od którego zresztą pochodziła jego nazwa. Wypełnione wydobywanymi z płycizn otoczakami barki, krążyły nieustannie pomiędzy punktami załadunkowymi a rozsianymi różnymi szwedzkimi portami, skąd czasem ich ładunek wędrował do największych miast europejskich. Pogrążony w rozmyślaniach, Örjan nie zauważył, że oto zbliżają się już do pałacu. Dopiero nagłe szarpnięcie spowodowane zatrzymaniem kolaski sprowadziło go na ziemię.
Szukając przyczyny niespodziewanego postoju, chłopak rozejrzał się po okolicy. Gdy tylko wyjrzał przez okno, z jego ust wyrwało się głośne westchnienie zachwytu. Zupełnie nie zwracał uwagi na siedzącego w siodle oficera, który właśnie szczegółowo przepytywał woźnicę o cel podróży i zawartość powozu, całą uwagę poświęcając pałacowi. Jeszcze nigdy nie był tak blisko królewskiej siedziby.
Stali przed skromnie wyglądającym, opartym na kamiennych łukach mostem, którego trakt wyłożony był zwykłymi drewnianymi belkami, poznaczonymi szerokimi plamami błota. Wprawdzie Örjan poczuł odrobinę rozczarowania, gdy nie zobaczył rozścielonych dookoła szkarłatnych dywanów, jednak cała reszta przewyższała jego najśmielsze wyobrażenia.
Nie sposób było nie zauważyć pierwotnego zamysłu, z którym budowano zamek. Otaczająca go fosa była szeroka na kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt stóp, a dno płynącej nią rzeczki zasilanej wodami Norrströmu nikło w głębinach. Poruszane leniwym prądem fale szumiały zdradliwie, szepcząc o zgubie tych, którzy odważyliby się zaatakować fortecę.
Jej ponurą groźbę podtrzymywały milcząco grube mury. Wykonane z czerwonej cegły oblepionej odłażącą w wielu miejscach zaprawą wapienną, może i nie prezentowały się zbyt wytwornie, jednak nie to było przecież ich zadaniem. Wciąż doskonale chroniły pałac przed ewentualnym oblężeniem. Ziejące z wąskich szczelin otwory spiżowych armat czekały spokojnie, by na pierwszą wieść o zagrożeniu plunąć ogniem w każdego kto ośmieli się naruszyć majestat stolicy.
Zza zwieńczeń blanków wystawały ozdobione kolorowymi już liśćmi korony drzew rosnących w królewskich ogrodach. W rzucanym przez nie cieniu spacerowali nie tylko żołnierze, ale i wszelkiego rodzaju urzędnicy pałacowi, służba i goście bawiący w Sztokholmie. Örjan nie mógł się już wprost doczekać kiedy i on będzie mógł wdrapać się na mury. Rozciągający się nich widok musiał być zaiste oszałamiający.
Kolaska ponownie ruszyła i już po chwili znalazła się pod szerokim sklepieniem wysokiej pałacowej bramy, której strzegły strzeliste sylwetki kopulastych wież zwieńczonych łopoczącymi chorągiewkami w barwach monarchy. Gdy wtoczyli się na zamkowy plac, młody Leijonsköld poczuł rozczarowanie – prawie cała północna fasada otoczona była drewnianymi rusztowaniami, na których pracowało dziesiątki ludzi. Ich pracy towarzyszył ogłuszający zgiełk.
Większość robotników dzierżyło w dłoniach żelazne dłuta i młoty, za pomocą których to narzędzi skuwali pokrywający pałac tynk wraz ze wszelkimi zdobieniami. Wzbudzany przez stukot żelaza o żelazo hałas był ogromny, a nieustanne krzyki, które były jedyną możliwą formą komunikacji pomiędzy pracującymi, tylko go wzmagały.
W powietrzu unosiły się kłęby wapiennego dymu i już po chwili Örjan poczuł jak drobny pył dostaje mu się do nosa, nieprzyjemnie przywodząc na myśl wydarzenia z sypialni Sorena. Szybko jednak zrugał się za podobne porównania – w końcu udało mu się już uwolnić spod opieki ojca. Z uśmiechem satysfakcji wymalowanym na ustach, pozwolił sobie na donośne kichnięcie, którego dźwięk całkowicie utonął wśród robionego przez rzemieślników rejwachu.
Dopiero teraz przypomniał sobie, że słyszał od matki o zaplanowanej przebudowie pałacu. Ostatnie zmiany zostały wprowadzone w zamku niemalże sto lat wcześniej, kiedy to król John III postanowił pójść w ślady reszty Europy i przyoblec swoją siedzibę w szaty renesansu. Nurty architektoniczne ulegały jednak ciągłym zmianom i aby nadążyć za nimi, Karol XI sprowadził na swój dwór Nikodema Tessina Młodszego, sławnego na całą Szwecję projektanta, aby ten zaplanował modernizację pałacu na nowocześniejszy styl baroku. Jak widać, architekt nie próżnował.
Ktoś zastukał głośno w drzwiczki kolaski po przeciwnej stronie. Zaskoczony Örjan podskoczył na swoim siedzeniu i skierował spłoszone spojrzenie w stronę przybysza.
Mężczyzna miał ściągniętą w wyrazie pogardy twarz i długie, kręcone loki opadające żółtymi spiralami na ramiona. Nie należał do najwyższych, ale chłopak i tak sięgałby mu zaledwie do piersi. Noszone przez nieznajomego szaty sugerowały dość wysokie pochodzenie – wprost kipiały od złota i szkarłatu, a każdy ze zdobiących smukłe palce pierścieni z nawiązką wystarczyłby do odkupienia dworku w Solnie. Podobnie jak płeć, również i wiek przybysza nie był widoczny na pierwszy rzut oka – równie dobrze mógł mieć dwadzieścia, jak i pięćdziesiąt lat. Nie sposób było tego ustalić przez rozsmarowany na twarzy mężczyzny biały pył.
Örjan przez chwilę mierzył stojącego przed nim człowieka taksującym spojrzeniem. Nagle olśniła go pewna myśl i zaczął szperać w swoim bagażu najwyraźniej szukając czegoś. Zaskoczony jego dziwacznym zachowaniem mężczyzna nie odezwał się słowem, wpatrywał się tylko w młodzieńca wyczekująco, jakby ten zapomniał zrobić czegoś niezmiernie ważnego. W końcu Leijonsköld znalazł to czego szukał i podał ów przedmiot przybyszowi.
– Proszę. Może tym sobie pan wytrzeć twarz… – Wychylił się nieco w jego kierunku –Przechodzenie pod tymi rusztowaniami to nie był najlepszy pomysł. Słyszałem o różnych wypadkach… – Pokręcił ze smutkiem głową – Mój cioteczny kuzyn zginął, kiedy upuszczona przez murarza cegła roztrzaskała mu czaszkę… Ma pan szczęście, że skończyło się jednie na ubrudzonej twarzy!
Zaciśnięte w wąską szparę, pobielałe usta szlachcica od razu powiedziały mu, że popełnił jakąś gafę. Mężczyzna wyrwał Örjanowi ściskaną przez niego chusteczkę i gniewnym ruchem cisnął ją na ziemię, dodatkowo przydeptując obcasem. Dopiero wtedy znalazł głos, który okazał się równie nijaki jak cała postać przybysza.
– Stroisz sobie ze mnie żarty, młodzieńcze?
– Ja? Żarty? Musiałeś… – Chłopak próbował zamaskować zmieszanie jakimiś gładkimi słówkami, jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Kipiąca w tonie szlachcica furia aż za dobrze przypominała mu tą, którą słyszał we wrzaskach ojca.
– Milcz! Nie masz prawa odzywać się niepytany! – Klasnął w upierścienione dłonie i po chwili u jego boku pojawił się zgięty w półukłonie służący. – Bjoerg! Otwórz drzwi do powozu!
Wciąż niczego nierozumiejący Örjan usłyszał trzask opadającej klamki, a po chwili poczuł jak czyjeś silne ręce wciągają go na zewnątrz.
– Od tej chwili – zza wypełniającej całe pole widzenia chłopaka sylwetki służącego dobiegł bezbarwny głos paniątka – znajdujesz się pod moją opieką. Będziesz wypełniał wszystkie moje polecenia, a w zamian otrzymasz stosowną dla młodzieńca w twoim wieku edukację.Est-ce que tu comprends?
Został brutalnie wciągnięty z kolaski i postawiony na nogi tuż obok bogato odzianego mężczyzny, który spoglądał mu prosto w twarz z wyraźnym oczekiwaniem. Örjan zdołał jednie wytrzeszczyć szeroko oczy. Widząc, że chłopak go nie rozumie, szlachcic westchnął z przesadną irytacją.
– Mon dieu! Będzie z tobą więcej kłopotów niż myślałem. – Skinął służącemu głową, wskazując podbródkiem na powóz, co ten bezbłędnie zrozumiał, rzucając się po bagaże Leijonskölda. – A teraz za mną i bez gadania!
Zupełnie skołowany, Örjan skinął tylko głową zastanawiając się do jakiego nowego piekła trafił tym razem. Zanim się odwrócił, by ruszyć w stronę zamku, szlachcic zatrzymał się jeszcze na chwilę i wyprostowawszy dumnie plecy, spojrzał na kulącego się przed nim chłopca z wyrazem bezgranicznej wyższości na twarzy.
– Ostatnia rzecz… Będąc w obecności lepszych od siebie musisz zwracać się do nich jak należy. Oczekuję, że, gdy zajdzie potrzeba, okażesz mi należny mi szacunek przez tytułowanie mnie „hrabią”, lub „Herr”. Me imię nie powinno cię interesować, ponieważ nigdy nie osiągniesz dostatecznie wysokiej pozycji, by dopuszczać się podobnej poufałości. Nazywam się zaś Lindemann.
Po czym nie czekając na Leijonskölda, ruszył szybkim krokiem w kierunku Tre Kronor. Chcąc nie chcąc, Örjan podążył za nim.

piątek, 26 września 2014

ROZDZIAŁ I

12 września 1690
Ostrożnie nacisnął na wielką mosiężną klamkę, czując, jak od dawna nieużywany mechanizm niechętnie poddaje się jego woli, po czym pchnął delikatnie proste, pociągnięte lśniącą żywicą drzwi, uważając przy tym, by nie narobić hałasu. Ojciec z pewnością wściekłby się, gdyby przyłapał go na wałęsaniu się po tej części domu. Po prawdzie, Vilhelm Leijonsköld nie potrzebował szczególnych powodów, aby wyrazić jak bardzo zawiedziony jest zachowaniem swego syna, na każdym kroku porównując go do niedoścignionego Sörena, o którym dziesięcioletni Örjan wiedział tylko tyle, że choćby został pierwszym generałem, to i tak nie dorównałby mu w oczach głowy rodu.
Pomimo tego, że jego starszy brat zginął zanim chłopak zdążył go poznać, młodzieniec odczuwał do niego głęboką niechęć, której źródłem były nieustanne przytyki ojca podkreślające każdą, najmniejszą nawet jego słabostkę. A tych młodemu dziedzicowi upadającej fortuny rodu nie brakowało. Pomimo swojego wieku, Örjan wciąż nie wykazywał najmniejszego nawet zainteresowania nauką pisania i czytania, zdecydowanie woląc od niej beztroskie wypady do pobliskiego zagajnika, w którym całymi dniami biegał i wrzeszczał wraz z dziećmi okolicznych chłopów.
Nie raz i nie dwa otrzymał od ojca solidną reprymendę, w której mężczyzna przypominał mu o wyższości szlachetnie urodzonych od zwykłych ludzi, jednak jak dotąd owe pochodzące z napuszonego, arystokratycznego ego pokazy retoryki nie przynosiły oczekiwanych efektów. Wręcz przeciwnie – jakby na przekór surowym nakazom rodziciela, chłopak korzystał z każdej sposobności, by wymknąć się z ponurego dworu, zatrutego ciężką atmosferą ponurej nienawiści do całego świata, emanującą wprost od starszego Leijonsköldy. Co prawda matka, jedyna istota w domu rodzinnym, która okazywała mu ciepłe uczucia, próbowała wytłumaczyć Örjanowi powody stojące za sposobem bycia jego ojca, jednak gdy tylko wypowiadała słowo „Sören”, młodzieniec przestawał słuchać, zostawiając kobietę sam na sam z jej pochmurną twarzą i wiszącymi na końcówkach rzęs łzami.
Znał historię swojego brata na pamięć i oddałby wszystko, co stanowiło jego skromny dobytek, by nie musieć wysłuchiwać jej każdego dnia. Często wyobrażał sobie jak wyglądałoby jego życie, gdyby wciąż z nimi był. Miał spore problemy z myśleniem o ojcu jako kochającym rodzicu, pełnym czułości i troski. Rysy mężczyzny wydawały się mu zbyt chłodne, zbyt kamienne, by przypuszczać, że kiedykolwiek mógłby zagościć na nich choćby cień uśmiechu. Jakkolwiek często nawiedzały go podobnie ponure rozważania, Örjan nie należał do osób zbyt skupionych na rozpamiętywaniu straconych szans. Nie potrafił pogrążyć się w smutku i żalu tak jak robił to patriarcha rodu.
Świat był dla chłopaka niezbadaną zagadkę, którą dzień po dniu odkrywał w niewielkiej części, oddając się błogiej zabawie, niezmąconej przez cień poczucia obowiązku. Co prawda, pod ciężką ręką ojca i sprowadzonego ze Sztokholmu guwernanta, chcąc nie chcąc musiał niekiedy oprzeć się pokusie wołającego go wiatru i spędzić kilka ciągnących się w nieskończoność godzin nad zakurzonymi księgami, z których bezskutecznie próbowano go uczyć czytać, jednak nie przykładał do tego zbyt dużej wagi. Zabijał wtedy czas planowaniem kolejnych psot, których ofiarą miał paść nauczyciel, licząc na to, że zdenerwowawszy mężczyznę zostanie odesłany do swego pokoju, gdzie w końcu będzie pozostawiony samemu sobie.
Tak stało się i tym razem. Po tym, jak użył należącego do guwernanta tomu poezji jako tarczy strzelniczej, na której wprawiał się w szyciu z niewielkiego łuku, i po długiej tyradzie, której zmuszony był wysłuchać od purpurowego z gniewu mężczyzny, miał wreszcie zasłużoną chwilę dla siebie i mógł oddać się swemu ulubionemu zajęciu – włóczędze po okolicy.
Zanim jednak zdążył wykraść się na zewnątrz, poczuł jak czyjeś silne, kościste palce zaciskają się na jego ramieniu.
– A cóż to znowu, młodzieńcze? Czyż nie powinieneś teraz studiować Homera?
Skrzekliwy, okraszany kropelkami śliny spadającej na kark młodzieńca, głos Sigrid Leijonsköld – jego babki – pełen był oskarżycielskich tonów zupełnie jakby przyłapała ona wnuka na kradzieży albo rozboju. Örjan zaklął szpetnie pod nosem. Może i nie przejawiał zapału do nauki czytania, ale nie miał najmniejszych problemów z zapamiętywaniem bluźnierstw zasłyszanych u okolicznych chłopów i ich dzieci. Pomimo młodego wieku dysponował już pokaźnym zbiorem klątw, za którą to kolekcję ojciec z całą pewnością kazałby go przećwiczyć. Ostrożnie oswobodził się z drapieżnego uchwytu szponiastych palców i obrócił się, by stawić czoła kolejnemu członkowi rodziny, z którym nie łączyły go żadne głębsze więzi.
– Coś ty powiedział?
Okolone siateczką głębokich zmarszczek oczy kobiety zwęziły się do rozmiarów wąskich szparek, przez które rzucała wnukowi podejrzliwe spojrzenie. Gdyby nie wiedział, że babka jest głucha jak pień, z pewnością przeląkłby się, że przyłapała go na przeklinaniu. Znał ją jednak dość dobrze, by zdawać sobie sprawę z tego, iż z uwagi na kłopoty ze słuchem staruszka każdą kierowaną ku sobie wypowiedź traktowała podejrzliwie. Zwłaszcza jeśli jej rozmówcą był Örjan. Zamiast się zmieszać,  wyprostował plecy, chcąc zaprezentować całą swoją mizerną wysokość i hardo odwzajemnił wrogie spojrzenie babki.
– Powiedziałem, że to nie twoja sprawa, wiedźmo.
Szeroki uśmiech, jakim okrasił to stwierdzenie, miał na celu uśpienie czujności Sigrid, ta jednak była zbyt doświadczona w podobnych sztuczkach by dać się zwieść. Chcąc ocenić swoje szanse, chłopak obrzucił kobietę uważnym spojrzeniem w poszukiwaniu śladów wzbierającego gniewu – staruszka nie wyglądała jednak na poruszoną. Kiwała tylko lekko głową, powodując, że kilka niesfornych kosmyków siwych włosów wymknęło się spod klamer spinających je w niewielki kok. Jej pomarszczona, owalna twarz, tak bardzo przypominająca Örjanowi ojca, drgała od czasu do czasu poruszana nerwowymi tikami. Wyglądała tak jak zawsze.
– A ty ciągle mruczysz i mruczysz… – Szponiasta dłoń wycelowała oskarżycielsko palec wskazujący w pierś chłopaka. – Młodzieńcy w twoim wieku potrafią już czytać i pisać, a tobie w głowie tylko dokazywanie i…
Nie dał jej dokończyć, bo jego uwagę przykuł właśnie promień słońca odbijający się od wypolerowanej powierzchni jakiegoś przedmiotu leżącego na stojącym w przedsionku krzywym stoliku. Gdy przyjrzał się uważniej, zrozumiał co to jest. Jego serce zabiło szybciej w oczekiwaniu na kolejną przygodę.
– Masz rację, babciu! – Niemalże krzyknął, by mieć pewność, że go zrozumie. – Powinienem udać się do pokoi guwernanta i czym prędzej zająć nauką. Dziękuję, że zechciałaś przypomnieć mi o moich obowiązkach.
Zastosował wielokrotnie wypróbowaną już przez siebie taktykę zbywania starszej kobiety – przyznać jej rację, a następnie okrasić wszystko miłym słowem, które daje jej złudne wrażenie, że cieszy się szacunkiem wnuka.
– Gdyby nie moja ręka… Ta cała Johanna nie potrafi się tobą zajmować. Ma za miękkie serce do dzieci… – Staruszka pokręciła głową z dezaprobatą. – Wychowa cię na rozpieszczonego nieudacznika… Gdyby tylko żył twój dziadek! O-ho! Pokazałby ci on czym pachnie skóra…
Notując w umyśle, by  w najbliższej przyszłości odpłacić się babce za krytykę matki, Örjan skinął potwierdzająco głową, dając Sigrid do zrozumienia, że z pewnością przydałby mu się dotyk pasa, po czym przemknął obok niej niemal zwalając ją z nóg. Nie zważając na wykrzykiwane skrzekliwym głosem groźby obiecujące potępienie i jeziora ognia dla jego „bezbożnej duszy”, chłopak porwał ze stolika błyszczący kawałek metalu i wypadł przez prowadzące w głąb dworku drzwi. Nie mógł wprost uwierzyć w szczęście, które się do niego uśmiechnęło. Gdyby nie wiecznie śledząca go harpia w postaci babki, z pewnością przegapiłby tak niecodzienną okazję. Mógł przecież wybiec prosto na zewnątrz i zniknąć na długie godziny. Do tego czasu ojciec zdążyłby się zorientować w swojej pomyłce.
Ściskając w dłoni łup, przebiegł jak wicher przez wyłożony wypaczoną, poczerniałą klepką korytarz, z którego ścian spoglądały na niego karcącym wzrokiem obłażące z farby oblicza wszystkich mniej i bardziej znamienitych Leijonsköldów. Czasem zastanawiało go, czy owe surowe spojrzenia były czymś przekazywanym z ojca na syna czy też tylko specyficzną manierą pozowania do portretów. Miał nadzieję, że nigdy się o tym nie przekona. Zdecydowanie wolał swoje radosne spojrzenie na otaczający go świat, a i spędzenie nieruchomo kilku godzin uważał za nie lada wyzwanie.
Zdawał sobie jednak sprawę, że prędzej czy później jego twarz dołączy do kolekcji chylącej się ku upadkowi chwały rodu gdzie zamknięta w drewnianych ramach, stopniowo przegryzana przez korniki, będzie spoglądać przez kolejne wieki na przyszłe pokolenia. Teraz jednak nie poświęcił straszącym portretom nawet pojedynczej myśli.
Nie zwalniając, wziął ostry zakręt, ślizgając się po wytartej od setek stóp podłodzei wpadł w poprzeczny korytarz, którego pozbawione obrazów, pobielone wapnem ściany, co kilka kroków urozmaicone były prostymi drzwiami, poza mosiężnymi okuciami zupełnie pozbawionymi ozdób. Czując jak przyspiesza mu tętno, samemu nie wiedząc, czy to od biegu czy też od czekającej na niego tajemnicy, zwolnił nieco i, ostrożnie stawiając stopy na nierównych, powybrzuszanych od wilgoci klepkach, ruszył w stronę ostatniego skrzydła po prawej stronie korytarza. Minął po drodze wejście do własnego pokoju, znajdującego się tuż obok gabinetu ojca. Przy tym ostatnim zatrzymał się na moment, by sprawdzić, czy kogoś nie ma w środku.
Delikatnie przyłożył ucho do szorstkiej powierzchni żywicznego lakieru i przez chwilę nasłuchiwał. Żadnych szmerów przewracanych kart, żadnego chrapliwego oddechu. Wyglądało na to, że w samotni najstarszego Leijonskölda nikogo nie ma. Zadowolony Örjan ruszył przed siebie, oglądając pochwycony ze stolika przedmiot. Był to klucz. Prosty, mosiężny, z rodzaju tych, które tkwiły w zamkach wszystkich pokoi we dworku. To nie jednak ze względu na wygląd chłopak tak się cieszył mając go w końcu w garści. Ekscytację budziło w nim to, do czego prowadził.
Otwierał drzwi do tajemniczego pomieszczenia, które jak dotąd pozostawało dla Örjana zagadką, będąc jednocześnie niezmiernie ważnym dla jego ojca. Dotychczas młody dziedzic widywał klucz wyłącznie zawieszony na skórzanym rzemyku zwisającym z chudej szyi mężczyzny. Kilkakrotnie udało mu się podejrzeć jak patriarcha rodu otwierał za jego pomocą sosnowe skrzydło i znika we wnętrzu pokoju na długie godziny. Nie miał jednak najmniejszego pojęcia, co Vilhelm mógł tam robić. Próbował podsłuchiwać, zaglądać przez dziurkę w zamku, raz nawet odważył się nacisnąć ostrożnie na mosiężną klamkę, aby uchylić nieco rąbka tajemnicy – na próżno – mężczyzna zamknął się od środka.
Jedynym, co udawało mu się wyłowić były głębokie westchnienia i stukot ciężkich obcasów wybijających równy rytm na drewnianej podłodze. Raz wydawało mu się, że słyszy coś, co w pierwszym odruchu wziął za stłumiony szloch, jednak gdy tylko skupił się na niewyraźnym dźwięku – ów zniknął. Szybko zrzucił niecodzienny odgłos na karb swojej wybujałej wyobraźni – nawet przez głowę mu nie przeszło, że Vilhelm Leijonsköld, dumny szlachetka zapatrzony w dawno przebrzmiałą świetność swojej familii, człowiek, który w jednym spojrzeniu mógł zawrzeć cały swój gniew i nienawiść do świata, byłby zdolny do podobnej chwili słabości. Nawet jeśli przebywał za zamkniętymi drzwiami.
Spoglądanie przez dziurkę od klucza również nie na wiele się zdało. Pokój odcinały od blasku dnia  grube, wypłowiałe od promieni słonecznych zasłony. Przez niewielki otwór dostrzegał tylko niewyraźną grę cieni tańczących w niewielkim kręgu rozjaśnionym przez chybotliwy płomień świecy. Odróżnił sekretarzyk, regał z kilkoma oprawionymi w skórę tomami i krążącą tam i z powrotem, niczym zjawa, sylwetkę ojca. Czasami starszy Leijonsköld zatapiał się w stojący przy stoliku do pisania, głęboki fotel i siedział w nim nieruchomo, wpatrując się w przeciwległą ścianę. Zdarzało mu się przy tym wzdychać przeraźliwie, jakby z tęsknoty… Będąc zbyt leniwym, by oddać się nauce, Örjan wciąż pozostawał niezwykle bystrym dzieckiem i dość szybko domyślił się, co trapi mężczyznę.
Sören. Odkąd sięgał pamięcią, wszystko w niewielkim dworku Leijonsköldów podporządkowywało się woli głowy rodu, a on z kolei owładnięty był zrodzoną z żalu do ludzi i Boga obsesją, której źródło stanowił jego przedwcześnie zmarły pierworodny. Pamięć o synu wydawała się towarzyszyć Vilhelmowi na każdym kroku i mieć wpływ na jego codzienne życie. W domu panował absolutny zakaz posiadania broni, obowiązujący wszystkich poza samym ojcem chłopaka. Nikt też w jego obecności nie wypowiadał na głos imienia Karola XI. Na każdą wzmiankę o monarsze mężczyzna na przemian bladł i oblewał się paskudnym rumieńcem gniewu. Zaczynał wrzeszczeć na nieostrożnego domownika, wykrzykując bluźnierstwa i oskarżenia, które, gdyby dotarły do niewłaściwych uszu, mogłyby kosztować go życie – nazywanie króla mordercą uchodziło za obrazę majestatu.
To wszystko, wraz z faktem, że nikt poza ojcem nigdy nawet nie spoglądał na zamknięte zazwyczaj drzwi, dawało chłopakowi pewien pogląd na to, co mogło się za nimi ukrywać. Co prawda, sama myśl o tym, że mógłby zostać przyłapany przez opiekuna na myszkowaniu po pokoju jego ukochanego syna sprawiała, że po plecach Örjana przechodziły zimne ciarki, jednak tylko dodawały one całej przygodzie odrobiny pieprzu. Nigdy jeszcze nie cofnął się przed niczym w obawie przed karą i nie miał najmniejszego zamiaru zrobić tego teraz. Podobne okazje nie trafiały się często.
Przebywając jeszcze w komnacie guwernanta, ujrzał przez okno jak patriarcha rodu kieruje się w stronę wsi w towarzystwie jakiegoś wysokiego mężczyzny obleczonego w brązowy płaszcz. Łopoczący na wietrze materiał nadawał sylwetce nieznajomego kształtów drapieżnego jastrzębia. Chłopak nie przypominał sobie, by wcześniej widział we dworze tajemniczego gościa, jednak być może działo się tak za sprawą tego, iż stał on odwrócony do niego tyłem, przez co nie mógł dostrzec jego rysów. Obaj dorośli rozmawiali ze sobą przyciszonymi głosami, co młodzieniec mógł stwierdzić jedynie po żywej gestykulacji towarzyszącej przy tym obu stronom. Nie zajmował sobie głowy rozmyślaniem nad tożsamością przybysza. Siedzibę Leijonsköldów często odwiedzali podróżni, którzy traktowali ją jako przystanek w drodze do Sztokholmu. Zanim mężczyźni zdążyli zniknąć za zakrętem drogi, Örjan miał już zaczątki planu, który miał go uwolnić od męczarni nauki.
Dokonawszy w głowie przybliżonej kalkulacji stwierdził, że ojca nie było już od niemal godziny. Nie wiedział kiedy może wrócić, toteż spodziewał się go w każdej chwili. Musiał się spieszyć.
Stanął przed owianymi przyjemną aurą tajemnicy drzwiami i z namaszczeniem, które nieraz oglądać można było na twarzach ministrów odprawiających kościelne nabożeństwa, umieścił klucz w zamku. Oporny mechanizm zazgrzytał żałośnie, na który to dźwięk chłopak podskoczył niemal do powały, natychmiast cofając się od klamki jak oparzony i rozglądając się dookoła. Był pewien, że hałas słyszano w samym królewskim pałacu. Serce biło mu jak oszalałe, a zaciśnięte w pięści dłonie robiły się mokre od potu. Twarda gula paniki stopniowo posuwała się w górę jego klatki piersiowej, aż w końcu wydostała się na zewnątrz w postaci głębokiego westchnienia ulgi, gdy dotarło do niego, że nikt go jeszcze nie przyłapał.
Ponownie podjął próbę otwarcia drzwi, tym razem z większym zdecydowaniem. Jeden pewny przekręt i delikatny pisk zardzewiałego od nieużywania mechanizmu dał mu znać, że może przekroczyć próg.Nacisnął na klamkę. Również i ona stawiała opór, jednak siła ciekawości Örjana była większa. Trzasnął cicho zamek i skrzydło uchyliło się odrobinę wpuszczając do środka zaciemnionego pomieszczenia nieco światła z korytarza. Przez niewielką szczelinę, chłopak widział prostokątny fragment posadzki wyłożonej klepkami zużytymi identycznie jak te, które szpeciły podłogę całej reszty dworu. Deski pokryte były ogromną ilością kurzu, wyglądającą jakby nikt jej nie sprzątał od kilku dobrych lat, być może nawet dłużej. Jedynym śladem obecności człowieka były odciśnięte w miękkim brudzie podeszwy butów, na których osad zalegał jednie cieniutką  warstewką. Od razu rozpoznał w nich charakterystyczny wzór zostawiany przez obuwie ojca.
Pchnął mocniej i, gdy skrzydło uchyliło się na odpowiednią szerokość, wślizgnął się do środka, wcześniej uważnie lustrując okolicę. Nikogo. Zatrzasnął za sobą drzwi. Jego oczy potrzebowały kilku chwil, by przyzwyczaić się do panującego w pokoju półmroku. Odruchowo zamrugał, starając się tym skłonić je do szybszego działania. Grube, ciemnozielone zasłony wpuszczały do niewielkiego pomieszczenia zaledwie kilka pojedynczych promyków słońca. W ich nikłym świetle wirowały niezliczone drobinki kurzu, od czasu do czasu urozmaicane przez wielkie, złocistoskrzydłe mole. Wiszący w powietrzu zapach stęchlizny dobitnie świadczył o tym, że od dawna nikt nie zadał sobie trudu otwarcia okiennic. Wszystko wyglądało jakby nie było używane od dłuższego już czasu.
Łaskoczący nos pył pokrywał nie tylko podłogę – regał z książkami, wiszące na ścianach obrazy, nawet stojące w kącie ogromne łoże przykryte brunatną narzutą – wszystko to zatraciło swoje pierwotne barwy i straszyło teraz widmową szarością gradowych chmur. Chłopak nie dziwił się już, dlaczego jego ojciec tak często zamyka się w tej sypialni – wystrój i ciężka atmosfera nostalgiiznakomicie pasowały do ponurego charakteru Vilhelma Leijonsköld. Z pewnością czuł się w tym miejscu jak ryba w wodzie. Tutaj też, mógł pielęgnować swoją tęsknotę za straconym synem oraz rozczarowanie tym żyjącym. Jedynymi miejscami, które nosiły jakiekolwiek ślady czyjejś obecności były sekretarzyk i stojący przy nim fotelobity obłażącą skórą .
Zalegający na stoliku kurz był w kilku miejscach wytarty i zdobiły go odciśnięte ślady dłoni wyglądające tak, jakby ktoś w rozpaczy uderzył w wysłużone deski, natomiast leżące na siedzisku krzesła poduszki były wymięte i rozrzucone w nieładzie –Vilhelm najwyraźniej często zrywał się z nich w nagłym przypływie wzburzenia. Świadczył o tym również ciągnący się od fotela w kierunku łóżka wydeptany szlak. Łatwo było wyobrazić sobie głowę rodu, jak miota się tam i z powrotem, wymachując gniewnie rękami i wygrażając domniemanym winowajcom.
Ostrożne, Örjan ruszył w stronę regału z książkami. Nie interesowały go jednak na wpół zjedzone przez mole tomy, a wiszący obok mebla obraz. Patrząc pod nogi, chłopak dokładał wszelkich starań, by stawiać stopy w śladach odciśniętych już przez buty ojca. Nie chciał zostawiać po sobie żadnych poszlak swojej obecności w pokoju Sörena. Bo, że była to sypialnia jego nieżyjącego brata, nie miał już najmniejszych wątpliwości.
Początkowa ekscytacja związana z możliwością poznania tak pilnie strzeżonych przez rodzica tajemnic minęła, zastąpiona lekkim zawodem. Pomieszczenie zdecydowanie traciło na swoim uroku, gdy już się zajrzało do środka. Wielkością przypominało to, w którym spał Örjan. Również umeblowaniem nie różniło się wielce. Ot, prosty stolik do pisania, miękkie, wypchane rozłażącymi się wiórami krzesło i zbite z solidnych desek łóżko. Tylko ów regał z książkami był czymś, czego u dziesięcioletniego chłopaka próżno by się doszukiwać. Całości dopełniała stojąca w najodleglejszym kącie garderoba – „bez zbędnych luksusów”, jak zwykł powtarzać ojciec. Prawda jednak była znacznie bardziej gorzka.
Fortuna rodu Leijonsköldów od dawna chyliła się już ku upadkowi. Jeszcze za czasów Wojny Trzydziestoletniej pradziadek Örjana – Marten – wówczas młody, pełen oddania dla Boga i króla oficer dragonów, z patriotycznych pobudek zaciągnął na własny koszt pełen regiment  rajtarii i oddał go w ręce monarchy. Wzruszony Lew miał ponoć rzec do niego „Gdyby każden, który pode mną służy, waści miał serce, nie Habsburgowie, a Osmani drżeliby już przed naszymi szablami”. Padały słowa o rekompensatach, zaszczytach… Jednak trwała wojna. Chwała zyskiwana przez Szwecję Cum Deo et victribus armis zgasła nagle przygaszona przez śmierć jej największego wodza – Lew Północy poległ pod Lützen, zabierając ze sobą do grobu obietnice, które składał.
Wraz z królem, życie na ołtarzu Ojczyzny złożył i Marten, zostawiając po sobie rozpaczającą żonę z dorosłym już synem oraz upadającą fortunę. Następczyni tronu nie miała pojęcia o przysięgach ojca, a Leijsnköldowie już wtedy byli zbyt dumni, by dopominać się o pieniądze. Pozostały majątek szybko zaczął topnieć. Należąca do rodu wieś wyludniła się z powodu zaciągów – kobiety i dzieci pozostawione samym sobie głodowały i umierały na przednówku… Przodkowie Vilhelma byli o wiele bardziej ludzcy niż on. Nie wahali się oddać części i tak już skromnego dobytku tym najbardziej dotkniętym przez wojnę.
Wciąż mieli swój dwór, symbol dawnej chwały i świetności rodu, jednak z czasem – pozbawiony niezbędnych do utrzymania go środków – zaczął popadać w ruinę. Ze smaganych nieprzyjazną, skandynawską pogodą ścian odpadały płaty tynku, z których to ran niczym krew wystawały czerwone cegły. Przy silniejszych ulewach przeciekał dach, a srogi, zimowy wiatr hulał po komnatach, przedostając się przez nieszczelne okna.
Stopniowa degeneracja rodzinnej siedziby wcale nie wydawała się temperować wyższości z jaką ojciec Örjana spoglądał na niższych sobie stanem – wręcz przeciwnie – zupełnie jakby nie mogąc okazać swego lepszego pochodzenia poprzez wykwintny ubiór i reprezentacyjną siedzibę, obrał on sobie za punkt honoru przypominanie każdemu o swoim statucie. Dla chłopaka natomiast to, że urodził się w arystokratycznej familii miało niewielkie znaczenie. Jego ulubionymi – i zresztą jedynymi – towarzyszami zabaw były dzieci okolicznych chłopów, które zawsze traktowały go ciepło i uprzejmie, czego nie mógł powiedzieć o ojcu.
Wydawało mu się nawet, że byłby o wiele szczęśliwszy pochodząc z gminu. Całymi dniami mógłby biegać po łąkach i lasach, łapać ropuchy i rzucać nimi w piszczące dziewczęta… Z całą pewnością nikt nie zmuszałby go do czytania jakichś usypiająco nudnych przemyśleń dawno nieżyjących ponuraków. Jak bowiem miał nazwać kogoś, kto pisze wiersze, w których rozwodzi się nad kruchością i ulotnością życia? Memento Mori… Od pierwszego momentu, w którym usłyszał od guwernanta to hasło wiedział, że mogli je wymyślić tylko fanatycy spędzający całe życie na kolanach.  Rózgi, które otrzymał, gdy wypowiedział tę myśl na głos, wcale nie sprawiły, że zmienił zdanie. Nabrał tylko jeszcze głębszej niechęci do religii. Jeśli Bóg jest taki miłościwy, to dlaczego pozwala, by w Jego imieniu łojono mu skórę?
Na samo wspomnienie świstu wierzbowej gałązki przełknął głośno ślinę. Jeśli ktoś go przyłapie i doniesie ojcu, lub co gorsza zjawi się on osobiście… Następnej lekcji guwernanta wysłucha na stojąco. Póki co jednak, nic nie wskazywało na to, by zauważono jego wtargnięcie do samotni głowy rodziny.
Rzucił pobieżne spojrzenie na tytuły stojących w równym rzędzie tomów, jednak ciągi liter mieszały się mu przed oczami i nie potrafił wyciągnąć z nich żadnego sensownego słowa. Sięgnął po pierwszą z brzegu księgę i pospiesznie przerzucił pożółkłe stronnice w poszukiwaniu rycin. Nie znajdując  żadnej, pieczołowicie odstawił wolumin na poprzednie miejsce, uważając, by nie naruszyć pokrywającej półkę warstwy kurzu. Znudzony, odwrócił wzrok od regału i zaczął uważnie studiować wiszący na ścianie obraz.   
Obraz przedstawiał dość wysokiego młodzieńca o opadających falami na ramiona kruczoczarnych włosach, w których Örjan natychmiast rozpoznał dłuższą kopię swoich własnych kosmyków, odziedziczonych po matce. Okolona nimi twarz również miała w sobie wiele z oblicza, które spoglądało na niego za każdym razem, gdy stanął przed lustrem. Zakrzywiony, orli nos zadarty nieco do góry w geście znamionującym próżność lub zniecierpliwienie, delikatnie zarysowane kości policzkowe i wąskie, orzechowe oczy sprawiały, że patrząc na Sörena, chłopak zrozumiał, że tak właśnie będzie wyglądał w przyszłości – podobieństwo było aż nadto widoczne. Zastanawiał się, czy ojciec też przypominał kiedyś tego uśmiechniętego młodzieńca. Spróbował odjąć mu w wyobraźni nieco lat, zagęścić czuprynę… Nie potrafił jedynie pozbyć się z twarzy mężczyzny owego ponurego wyrazu, który wydawał się do niej przyklejony na stałe.
Obrzucił postać brata kolejnym długim spojrzeniem. Nigdy wcześniej nie widział jego portretu. W całym dworze próżno by szukać czegokolwiek, co odnosiłoby się do nieżyjącego członka rodziny. Teraz już wiedział dlaczego. Vilhelm musiał ukryć wszystko w tym ciemnym pokoju, z dala od światła dziennego, by móc w spokoju i samotności podsycać w sobie wciąż jasno płonącą żałobę.
Sądząc po ciemnym zaroście zdobiącym policzki Sörena, portret musiał zostać wykonany niedługo przed jego egzekucją. Z opowieści ojca wiedział, że brat miał wówczas jedynie dziewiętnaście lat. Na tyle mniej więcej wyglądał – ubrany w ciemny, myśliwski kolet, z guldynką wspartą na prawym ramieniu. Zadziorny uśmiech, który błąkał się po ustach mężczyzny wyglądał jakby rzucał on wyzwanie nieubłaganemu losowi, który w przypływie poczucia humoru postanowił okrutnie sobie z niego zakpić, obracając przeciwko młodzieńcowi jego największą pasję.
Łowiąc każdy, nawet najmniejszy szczegół spoglądającej na niego ze ściany postaci, Örjan na początku nie usłyszał zbliżających się korytarzem ciężkich kroków. Dopiero zgrzyt naciskanej klamki wyrwał go z letargu.
Nagły odgłos zabrzmiał w jego uszach jak wystrzał armatni. Po raz drugi tego dnia podskoczył przestraszony, tym razem będąc w pełni usprawiedliwionym. Ktoś wchodził do pokoju! Dopiero teraz przypomniał sobie, że przy całej swojej ostrożności jaką powziął, by nie zostawić za sobą śladów, zapomniał o najbardziej oczywistej rzeczy. Klucz. Zostawił go w zamku. Każdy kto przechodził korytarzem mógł dostrzec, że ktoś wtargnął do sypialni Sörena. Przez myśli przemknęła mu cała  gama najbardziej wymyślnych i wyszukanych przekleństw, jednak nic, co mogłoby go uratować przed wykryciem. Nie miał nawet czasu się ukryć.
Drzwi rozwarły się na całą szerokość, wpuszczając do pomieszczenia falę jasnego światła, które boleśnie raniło oczy chłopaka. Odruchowo zasłonił twarz dłońmi i zamrugał kilkakrotnie chcąc pozbyć się tańczących mu pod powiekami kolorowych plam. Tymczasem w wejściu pojawiła się czyjaś przysadzista, ciemna sylwetka. Przez chwilę nic się nie działo, nie padło ani jedno słowo. Powietrze wydawało się ciężkie i duszne od oczekiwania, zupełnie jak przed burzą. Czując, jak cała krew odpływa mu z twarzy, Örjan wstrzymał oddech w oczekiwaniu. Spodziewał się wrzasków, wymówek, ciosów…
– Wyjdź stąd… – Głos ojca był nienaturalnie cichy i opanowany, zupełnie jakby przepełniająca go furia osiągnęła swój punkt kulminacyjny i wciąż rosła, aż w końcu zamieniła się w lodowaty spokój. Po plecach chłopaka przebiegł zimny dreszcz, a jego nogi zamieniły się w dwa worki wypełnione włosiem. Chociaż niemal czuł, jak jego umysł rozpaczliwie stara się wypełnić polecenie mężczyzny, nie był w stanie zrobić najmniejszego kroku. Strach zupełnie go sparaliżował. Był przyzwyczajony do słuchania przytyków, zdążył już nawet przywyknąć  do rózg, które regularnie dostawał… Spokojny ton ojca przerażał go okrutnie. Z łatwością mógł sobie wyobrazić, że takim właśnie głosem Śmierć woła swoje ofiary.
Widząc, że chłopak nie jest zdolny do wykonania polecenia, Vilhelm ruszył szybkim krokiem w jego stronę, wzbudzając w zastałym powietrzu sypialni echa podkutych butów do jazdy konnej, uderzających o dębowe klepki. W ślad za nim podążył niewielki tuman kurzu błyszczącego i wirującego w świetle padającym z korytarza. Drażniący pył zaatakował nos Örjana. Przerażony nagłym pojawieniem się ojca, chłopak starał się ze wszystkich sił opanować przemożną chęć zasłonięcia twarzy, będąc pewnym, że najmniejszy ruch z jego strony wyrwie mężczyznę z owego lodowatego spokoju i rozpęta prawdziwą burzę.
Równocześnie robił co mógł, by uspokoić podrażnione nozdrza, obawiając się zakłócić ciężką atmosferę, którą wniósł ze sobą patriarcha. Co prawda udało mu się opanować potrzebę kichnięcia, jednak kosztem jego wysiłków były pojedyncze łzy, które zebrały się w kącikach orzechowych oczu chłopaka. Ze zgrozą pomyślał, że ojciec weźmie je za oznakę tchórzostwa i słabości, co dodatkowo podsyci gniew mężczyzny. Zbierając całą swoją dziecięcą dumę okaleczoną przez nieustanną krytykę ze strony rodzica, Örjan postanowił nie dać mu tej satysfakcji i, przezwyciężając strach, wyprostował się, hardo unosząc głowę do góry. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, przybrał postawę w jakiej malarz przedstawił Sörena na portrecie wiszącym za jego plecami.
– Witaj, ojcze…
Pomimo chęci i twardej, jak zdawałoby się, determinacji, nie był w stanie nadać swemu głosowi choćby odrobiny godności. Gdy tylko otworzył usta wiedział już, że popełnił błąd. Jego umysł miał jasne intencje, jednak dorastające pod twardymi rządami ojca ciało, buntowało się przeciwko rzuceniu głowie rodu tak jawnego wyzwania. Cała śmiałość, cały spryt i beztroska, które Örjan przejawiał w kontaktach z innymi ludźmi, gasły jak płomień świecy, zalane przez promieniujące od postaci Vilhelma fale pogardy. Tak, pogardy. Patrząc w obrysowane czerwonymi podkówkami, gorejące oczy ojca, chłopak nie widział w nich gniewu. Spod siwiejących, krzaczastych, jakby w kontraście do łysiejącej czaszki, brwi spoglądały na niego dwie bezdenne otchłanie wypełnione smolistą mieszaniną wzgardy i wyrzutu.
Z wysuszonej i oszpeconej przez wiecznie obecny grymas niechęci twarzy mężczyzny, Örjan w tej jednej, pełnej napięcia chwili był w stanie odczytać emocje targające Vilhelmem Leijonsköldem. Zwykle starannie skrywane pod maską urazy, teraz, w momencie szczególnego wzburzenia, wypłynęły na wierzch. Żadne dziecko nie powinno oglądać podobnego wyrazu w rysach rodzica. Żaden rodzic nie powinien pielęgnować podobnych uczuć do dziecka…
Choć miał jedynie dziesięć lat i przez większość domowników uważany był za niezbyt rozgarniętego, młody dziedzic posiadał wyjątkową jak na swój wiek zdolność postrzegania świata i czasem wystarczył mu jeden gest, grymas czy nieopatrznie wypowiedziane słowo, by dostrzec ukrywający się za tymi drobnymi znakami głębszy sens… Nie potrzebował żadnych cierpkich uwag, żeby odczytać myśli ojca. Wątła postać mężczyzny promieniowała jednym, silnym niczym górska lawina uczuciem – zawodem. Był pewien, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, że Vilhelm Leijonsköld całą esencją swej ponurej duszy żałuje, ze okrutny los odebrał mu Sörena, zostawiając Örjana.
Wcale nie czuł się zaskoczony. Od dawna podejrzewał, że patriarcha rodu byłby o wiele szczęśliwszy, gdyby to młodszy syn umarł – teraz był już tego pewny. Próbował odszukać w sobie choćby cień żalu, najdrobniejszą iskierkę synowskiej miłości, która zgasłaby w konfrontacji z bezbrzeżną nienawiścią, jaka wychodziła jej naprzeciw… Nic jednak nie udało mu się znaleźć. Odkąd pamiętał, ojciec miał dla niego jedynie ostre słowa przetykane surowymi reprymendami i wysokimi wymaganiami, którym nigdy nie potrafił sprostać. Zupełnie jakby mężczyzna celowo żądał od niego zbyt wiele, by móc podsycać w sobie zawód jednym spadkobiercą.
Żadne wspomnienia związane z opiekunem nie były radosne – pierwsza jazda konna, na której zamiast pocieszenia, którego oczekiwał jako potłuczony, łkający sześciolatek, otrzymał naganę za nieprzystojące mężczyźnie z wysokiego rodu łzy… Drewniany miecz, który otrzymał na piąte urodziny został na specjalne polecenie ojca wypełniony ołowiem i był tak ciężki, że chłopak z trudem mógł go unieść w swych cienkich rączkach. Mężczyzna bezlitośnie zmuszał go do długich treningów, surowo karząc za płaczliwe prośby o przerwę… Co prawda, dzięki temu Örjan wyrósł może i na niezbyt wysokiego, ale za to solidnie zbudowanego, szerokiego w barkach dziesięciolatka, rozwiniętego znacznie bardziej niż większość jego rówieśników, nie zmieniało to jednak faktu, że w wyniku tych wszystkich traumatycznych przeżyć, nie darzył ojca miłością.
„Nienawiść” zawsze wydawała mu się nieodpowiednim słowem w stosunku do uczuć, które do niego żywił. Sugerowała, że mężczyzna cokolwiek dla niego znaczy, a tak zdecydowanie nie było. Zastanawiał się kiedyś nad tym i doszedł do wniosku, iż do głowy rodu odczuwa całkowitą obojętność, zupełnie jak do kogoś obcego, kogo należy się bać, ale nie poświęca się mu uwagi, gdy nie ma go w pobliżu. Teraz jednak, znajdował się tuż przy nim i chłopak czuł jak zimny pot występuje mu na plecy.
Ukryta w długim rękawie ciemnego płaszcza, zakrzywiona niczym szpony drapieżnego ptaka, dłoń sięgnęła w kierunku Örjana i zacisnęła się wokół jego przedramienia. Palące iskierki bólu pobiegły wzdłuż uwięzionej w stalowym uścisku kończyny, powodując, że z ust dziedzica wyrwał się zduszony jęk. Nie próbując nawet oswobodzić się z pewnego uchwytu ojca, chłopak posłusznie podążył za ciągnącym go niemal w kierunku wyjścia, wciąż milczącym mężczyzną, który – jakby prowokując go do próby sprzeciwu – miażdżył mu rękę w coraz silniejszym chwycie.
Wywlókłszy syna na korytarz, Wilhelm szybkim krokiem,którym zmusił Örjana do truchtu, skierował się ku pobliskim drzwiom prowadzącym do swego gabinetu. Niecierpliwym ruchem uchylił lakierowane skrzydło i wepchnął chłopca do środka,samemu pozostając na korytarzu. Chwilę później zdezorientowany dziedzic usłyszał trzask przekręcanego w zamku klucza, a zaraz potem oddalające się kroki. Po kilku sekundach dźwięk ustał, zastąpiony przez szaleńcze bicie jego własnego serca. Korzystając z chwilowego odroczenia kary, która – był pewny – go nie ominie, zaczął rozmyślać nad sposobem na wykaraskanie się ze swojej rozpaczliwej sytuacji.
Co mógł powiedzieć na swoje usprawiedliwienie? Potarł ostrożnie przedramię i wykonał kilka wymachów ręką, by rozruszać obolały mięsień. Sądząc po sile, jaką ojciec włożył w samo wyciągnięcie go z sypialni Sörena, wpadł w naprawdę poważne tarapaty. Jego spojrzenie całkowicie bezwolnie powędrowało w stronę przeciwległej ściany, przy której stało biurko patriarchy. Mężczyzna zwykł zasiadać przy nim i przeglądać sterty dokumentów, równocześnie wygłaszając pod adresem syna długie tyrady, w których podkreślał każdą, nawet najdrobniejszą jego porażkę. Tuż nad kunsztownie wykonanym z ciemnego drewna meblem, wisiała na żelaznym haku zrobiona z twardego rzemienia, trójpalczasta dyscyplina, trzymana przez Vilhelma na „specjalne okazje”.Sprowadzały się one do każdego występku, na którym patriarcha przyłapywał Örjana osobiście. Rózgi wymierzane przez niemieckiego guwernanta były niczym w porównaniu z lekcjami wpajanymi ciężką, ojcowską ręką.
Do głowy zaczęły mu przychodzić dziesiątki pomysłów, jednak żaden z nich z pewnością nie byłby w stanie przekonać wściekłego mężczyzny. Wydawało się, że chłosta jest nieunikniona i chłopak czuł już opadające razy rzemieni, a ciało w najbardziej narażonej na nie części mrowiło go tysiącami delikatnych igiełek strachu.
Chcąc odegnać ponure myśli choć na chwilę, oderwał wzrok od wiszącej nad nim w niemej groźbie dyscypliny i zaczął się wpatrywać w wymalowany tuż obok niej herb Leijonsköldów. Mnogość elementów i jaskrawa kolorystka znakomicie komponowała się z napuszonym sposobem bycia głowy familii, zupełnie jakby sama barwa rodu ogłaszała wszem i wobec o jego arystokracji. Dla chłopaka, który spędził długie godziny na nauce heraldyki był on zawsze zbyt krzykliwy i pretensjonalny. Zdecydowanie bardziej podobała mu się prostota wolich rogów na tarczy Oxenstiernów czy puchacza Essenów.
Otoczony na przemian złotymi i srebrnymi labrami na czerwono-błękitnym tle, kartusz nie posiadał popularnych wśród niektórych familii trzymaczy, jednak był to jedyny element, z którego zrezygnowali przodkowie Örjana. Pole zostało podzielone na pięć tarcz –w lewym górnym i prawym dolnym rogu, wymalowano na nich białą szarfę biegnącą przez stalowoszare tło, a w pozostałych dwóch były to skrzyżowane klucze świętego Piotra zwieńczone szlachecką koroną, odbijające się srebrem od ciemnego szkarłatu. Było to połączenie herbów dwóch związanych małżeństwem domów, które tworząc unię, dały podwaliny pod familię Leijonsköld.
Pośrodku pola, unosząc się dumnie na tylnych łapach stał oddany w przepysznym złocie lew, najpóźniej dodany element, jedyna pamiątka po łasce Gustawa Adolfa. Szeroko rozwarta w zwycięskim ryku paszcza bestii ukazywała światu czerwoną serpentynę języka, który w mniemaniu chłopaka wyglądał raczej jak wydobywający się z pyska zwierzęcia strumień płomieni. W lewej łapie, stwór trzymał sztandar z kotwicą, a w prawej, podniesionej do góry, ściskał wznoszący się do uderzenia rapier, mający zapewne przypominać o ufundowanym przez Martena regimencie. Grzywiasty łeb również zakończony był koroną, niewątpliwie mającą odnosić się do postaci samego Lwa Północy i przypominać każdemu kto na niego spojrzy, że ród cieszy się królewską łaską. By dopasować się do panującej w całej Szwecji modły, bestia stała na tle ciemnego błękitu.
Nad kartuszem unosiła się kolejna już w herbie korona, tym razem o wiele większa niż jej poprzedniczki – i nic dziwnego – zakończony aż siedmioma fleuronami diadem, na którego otoku dumnie błyszczały trzy ogromne, rubinowe gałki, symbolizował status hrabiowski, który kiedyś musiał przechodzić z pokolenia na pokolenie. Wszystko skończyło się wraz z wprowadzeniem przez Karola XI rządów absolutnych i zniesieniu baronii i hrabstw. Barwa pozostała jednak bez zmian. Był to kolejny powód, dla którego ojciec chłopaka nienawidził swego suwerena – odebrał on i tak już upadającemu rodowi resztki dawnej świetności, pozbawiając go nieznaczącego wiele w wymiarze politycznym, lecz wciąż ważnego dla Vilhelma tytułu. Mieniące się złotem nakrycie głowy ustawicznie przypominało mężczyźnie o doznanej krzywdzie.
Po obu stronach korony, niczym czuwający nad jej bezpieczeństwem strażnicy, wartę pełniły dwa okrągłe hełmy rycerskie zasłonięte wykonanymi z cennego kruszcu przyłbicami przetykanymi szkarłatem. Z czubka głowy tego po lewej wyrastały długie, błękitno-czerwone skrzydła osłaniające przewijający się w polu symbol strażniczy świętego Piotra, drugi natomiast – niczym kapelusz – nosił wizerunek ryczącego lwa. Oczywiście nie mogło zabraknąć podkreślanej w każdym calu herbu arystokratycznej dumy w postaci złotych diademów wieńczących skronie obu rycerzy. Na szczęście, darowano sobie wstęgę z dewizą rodu, za co Örjan był wdzięczny. Napuszona sentencja z pewnością ucieszyłaby jego ojca – jeśli oczywiście potrafił się on cieszyć – jednak dla niego byłaby jedynie kolejnym zbędnym elementem, tego, co powinno być proste i łatwe do zapamiętania.
Studiowanie olbrzymiego, zajmującego niemal całą ścianę malunku było może i nudne, jednak pozwoliło mu na chwilę oderwać się od niewesołych rozważań, w których wyobrażał sobie dziesiątki możliwych scenariuszy, jakimi potoczyć się mogą jego dalsze losy po dzisiejszym dniu. Niczego nie wykluczał. Niejednokrotnie widział ojca targanego spazmami gniewu, tym razem jednak było zupełnie inaczej. Nieuchwytny szept w głowie podpowiadał Örjanowi, że przekroczył jakąś niewidzialną granicę ustanowioną przez mężczyznę już dawno temu. Przelatujące myśli podsuwały mu obrazy opiekuna wypędzającego go z domu i chociaż próbował się przekonać o niemożności takiego obrotu spraw, nie potrafił tego zrobić.
Był pewien, że matka rozpaczałaby nad jego losem, jednak nie sprzeciwiłaby się ojcu zbyt otwarcie. Tak było od zawsze. Drobna, pozbawiona pewności siebie, zahukana przez zaborczego męża Johanna Leijonsköld nigdy nie potrafiła namówić mężczyzny do zmiany zdania, gdy ten już raz podjął decyzję. Ograniczała się do wysłuchiwania skarg Örjana, kiedy przychodził do niej z obolałą od solidnych razów skórą, lecz ani razu nie powstrzymała Vilhelma przed ich zadawaniem. Chłopak miał do niej o to odrobinę żalu, doskonale jednak wiedział jak przerażającym człowiekiem potrafi być ojciec. Cały dwór drżał przed nim ze strachu i jedynie jego matka, Sigrid, potrafiła czynić mu wyrzuty. Reszta – żona, syn i nieliczna służba– odwracała zatrwożone twarze na najlżejszy cień przebiegający przez twarz głowy rodu i czym prędzej znikała mu z oczu.
Młodzieniec zadrżał. Perspektywa wyrzucenia z domu wydawała mu się coraz bardziej prawdopodobna… Coś leżącego na biurku ojca przykuło jego uwagę. Nie pamiętał, by kiedykolwiek widział dziwaczny przedmiot w rękach mężczyzny, a przecież w jego gabinecie spędził naprawdę mnóstwo czasu… Ciekawość wynurzyła się zza spowitego ponurymi rozważaniami umysłu chłopaka niczym słońce przebijające się przez burzowe chmury. Całkowicie zapominając o tym, że poprzednie znalezisko ściągnęło na niego poważne kłopoty, podbiegł do zawalonego stosami niepoukładanych dokumentów blatu i przyjrzał się z bliska leżącemu na nich kawałkowi złocistego metalu.
Przedmiot wyglądał jak przycisk do papieru, jednak był zdecydowanie za lekki, by nim być. Cienkie blaszki, złożone z rozchodzących się z centrum tajemniczej rzeczy promieni, tworzyły ośmioramienną gwiazdę, pośrodku której wybito ciemnobłękitny krzyż zbudowany z czterech identycznych trójkątów.  Ostrożnie wyciągnął rękę i podniósł ów przedmiot. Wodził palcami po jego karbowanej, lśniącej ciepłym, złotym blaskiem powierzchni i zastanawiał się cóż to takiego może być. Tknięty nagłą myślą, obrócił gwiazdę w dłoni, aby zerknąć na awers. Intuicja nie myliła go – na odwrocie była wyryta sentencja w jakimś nieznanym chłopakowi języku.
Co prawda, wciąż nie potrafił czytać, jednak spędził nad przeglądaniem tekstów w swej ojczystej mowie dość czasu, by wiedzieć, że dziwaczne, pochyłe pismo pochodzi z zupełnie innego alfabetu. W zasadzie, znaki wyglądały bardziej jak starożytne runy wikingów, które pokazywał mu kiedyś guwernant, niż prawdziwe litery. Przesuwał wzrokiem po dziwacznej inskrypcji od lewej do prawej i odwrotnie, próbując za wszelką cenę wyłowić coś znajomego – bezskutecznie. Nie rozumiał co prawda, co ono oznacza, jednak obraz zdania już po kilku chwilach utrwalił  mu się w pamięci: „Пётр I Алексеевич”.
Po raz pierwszy w życiu odczuwając frustrację swoją nieumiejętnością czytania, Örjan rzucił długie spojrzenie spiętrzonym dokumentom leżącym na biurku. Był niemalże pewny, że znalazłby w nich coś, co naprowadziłoby go na właściwy trop, dzięki czemu zaspokoiłby swą palącą ciekawość. Z westchnieniem rezygnacji odłożył przedmiot na miejsce i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu kolejnej interesującej rzeczy. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek wcześniej miał szansę dokładnie zbadać gabinet ojca. Zanim jednak zdążył zwrócić swoją uwagę ku nowej rozrywce, z korytarza dobiegł go przytłumiony przez grube ściany odgłos podniesionych głosów zbliżających się w jego kierunku.
Natychmiast rozpoznał szorstki, zdecydowany ton ojca i zniekształcony przez łzy krzyk matki błagającej go o coś, na co mężczyzna nie chciał się zgodzić. Odpowiadał jej krótkimi, nieznoszącymi sprzeciwu zdaniami, które wywoływały u kobiety kolejne fale szlochów. Zamarł na chwilę w bezruchu i ze wstrzymanym oddechem, nasłuchując uważnie zbliżających się dźwięków, jednak nie potrafił wyłowić poszczególnych słów. Spodziewając się tego, co będzie dalej, pospiesznie odsunął się od biurka, aby dodatkowo nie denerwować ojca. Myszkowanie w sypialni Sörena w połączeniu z przeglądaniem osobistych przedmiotów głowy rodu… Wolał nawet nie myśleć, co spotkałoby go za podobną zuchwałość.
Ledwo zdążył zająć neutralną pozycję pośrodku gabinetu, drzwi na korytarz otwarły się gwałtownie i do środka wpadła targana spazmami Johanna. Widząc swego jedynego syna, kobieta rozpłakała się jeszcze bardziej i popędziła w jego stronę. Dopadła do niego i, padłszy na kolana zamknęła go opiekuńczo w swoich wątłych ramionach, jakby chciała własnym ciałem ochronić chłopca przed gniewem męża. Jej twarz była czerwona i opuchnięta od płaczu. Rozsypane w nieładzie kosmyki wciąż jeszcze czarnych włosów, tańczyły wokół głowy Örjana, gdy matka zasypywała go mokrymi od łez pocałunkami. Drobne dłonie z zadziwiającą siłą przyciskały go do obfitej piersi i zaskoczony chłopak poczuł jak wyduszają z niego oddech.
Gorące strumyki skapywały na policzki młodego dziedzica i opadały wzdłuż nosa, sprawiając wrażenie, że to on sam szlocha nad swym, wciąż zresztą nieznanym sobie, losem. W przerwach między okazywaniem synowi czułości i głośnym łkaniem, Johanna próbowała coś mówić, uspokajać go, jednak samej będąc pod wpływem ogromnych emocji nie była w stanie złożyć zrozumiałego zdania. Targające nią spazmy niewiele pomagały w kwestii komunikacji. Jej przeraźliwa rozpacz potwierdziła najgorsze obawy Örjana. Cóż bowiem innego mogłoby spowodować podobne zachowanie matki? Rzucił ojcu nienawistne spojrzenie ponad ramieniem obejmującej go kobiety. Odkrył w sobie właśnie ogromne pokłady tego uczucia, o których wcześniej nie miał pojęcia.
Nie myślał w tym przypadku o swojej sytuacji. Bardziej martwił go los Johanny, która pozostanie we dworze sama, zdana na łaskę i niełaskę męża, nie mając nikogo, kto mógłby przynieść jej choćby cień pocieszenia. Straci drugiego już syna, a w zamian otrzyma dożywotnie więzienie, pod jednym dachem z chodzącym wcieleniem nienawiści do świata. Otoczył szyję kobiety opiekuńczym uściskiem i wtulił twarz w jej pachnące sosnowym dymem włosy. Najprawdopodobniej nadzorowała właśnie w kuchni przyrządzanie posiłku, kiedy wpadł tam rozsierdzony Vilhelm. Próbując pocieszyć niewiastę, wyszeptał jej do ucha kilka pokrzepiających słów, które nie na wiele się jednak zdały, ponieważ jemu samemu trudno w nie było uwierzyć. Wcale nie uważał, że wszystko będzie dobrze.
Czekają, aż patriarcha ogłosi wyrok, Örjan powziął twardą decyzję, że nie da po sobie poznać jak bardzo przerażony jest perspektywą wypędzenia z domu. Ułożył już sobie w głowie początek planu – uda się do wsi i poprosi jedną z chłopskich rodzin o przygarnięcie. Będzie spał w stajni jeśli będzie trzeba, zrywał się o świcie i pracował na swoje utrzymanie… A co najważniejsze – nigdy już nie wróci do dworku w Solnie i nie odezwie się do swego ojca. Zdążył już nawet wyobrazić sobie jak zrozumiawszy okrucieństwo swej decyzji, Vilhelm odwiedza go i błaga ze łzami w oczach o powrót. Widział go wtedy jako niedołężnego staruszka, który potrzebuje jego pomocy… Przez chwile napawał się tym obrazem, a potem bezlitośnie zmiażdżył nadzieje płaczącego widma, odwracając się od niego plecami, tak jak teraz ojciec odwracał się od niego.
Podążający za żoną mężczyzna przystanął dwa kroki za progiem gabinetu i spoglądał na toczącą się przed jego oczami scenę z mieszaniną odrazy i wzburzenia. Zapewne nie wyobrażał sobie jak to jest możliwe, że Johanna nie przyjęła jego decyzji z pokorą, jak przystało na dobrą małżonkę. Dał kobiecie chwilę na wypłakanie się, po czym podszedł bliżej, wbijając w twarz Örjana twardy, nieugięty wzrok, w którym chłopak dostrzegał lustrzane odbicie nienawiści płonącej w jego własnych źrenicach. Gdyby siła wzajemnej niechęci mogła niszczyć, cały dwór w mgnieniu oka zamieniłby się dymiącą stertę zgliszczy i gruzów.
– Chcesz coś powiedzieć, synu?
Ostatni wyraz mężczyzna nasycił tak ogromną ilością jadu, że zdawał się on skapywać z jego języka i wypalać dziury w dębowej podłodze. Pytanie było oczywistą prowokacją, mającą przerwać tamę wzniesioną przez chłopaka i trzymającą jego emocje na wodzy – ojciec podpuszczał go do napytania sobie jeszcze większych kłopotów. Przez moment, Örjan zastanawiał się czy nie dać upust swym rosnącym od dziesięciu lat żalom do opiekuna, jednak w końcu zrezygnował. Gorsze od wyrzucenia z domu było tylko wyrzucenie z domu poprzedzone chłostą. Postanowił zignorować słowa patriarchy. Zamiast mu odpowiadać, wpatrywał się w niego, z uporem nie odwracając wzroku od jego gorejących oczu. Biorąc milczenie syna za oznakę słabości charakteru, Vilhelm wykrzywił kpiąco usta – tylko na taki uśmiech było go kiedykolwiek stać.
– Dobrze. W końcu nabrałeś choć namiastki pokory. Wkrótce przekonasz się, że życie było dla ciebie jak dotąd zbyt łaskawe… Wszyscy w tym domu traktowali cię jak szczeniaka, którego nosi się na rękach i rozpuszcza! – Oskarżycielsko wyciągnięty palec wycelował w pierś chłopaka, który nie wiedział, czy powinien się bać zbliżającej się kary, czy roześmiać na jawną obłudę wynikającą ze słów ojca. – Zapomnieli, że jeśli szczeniak nie nauczy się gryźć za młodu, starość spędzi skulony przy płonących węglach! Dość tego!
Ton tego, co zapowiadało się na kolejną tyradę, z których znany był Vilhelm, podnosił się z każdym wypowiadanym słowem i wkrótce zapewne miał zamienić się we wrzask, który będzie słychać w całej okolicy. Coraz bardziej dając się ponieść emocjom, mężczyzna zaczął krążyć niespokojnie tami z powrotem, zamaszystymi ruchami ramion podkreślając wagę każdego wyrazu, który opuścił jego usta. Od razu widać było, że uwielbia brzmienie własnego głosu.
Słuchająca męża Johanna wciąż płakała i tuliła się rozpaczliwie do syna. Przez cienki materiał wytartej, koronkowej sukni, którą miała na sobie, Örjan czuł jej przyspieszone bicie serca. Pogładził delikatnie chude plecy matki, nie odrywając przy tym wzroku od miotającego się po gabinecie ojca.
– Odkąd byłeś mały wiedziałem,– nie raczył nawet spojrzeć na syna, do którego się zwracał –  że nie przyniesiesz chwały naszemu rodowi… Spadałeś z koni, płakałeś przy najdrobniejszym zadrapaniu… Na Boga, nie potrafisz czytać ani pisać! Twój brat mając dziesięć lat wyprawiał się już na samotne polowania…–Uświadomiwszy sobie co powiedział, mężczyzna zatrzymał się w swoim niestrudzonym marszu i jakby oklapł. Przez jego twarz przebiegł tajemniczy cień, być może był to smutek – Uwielbiał je… Ty nawet nie umiesz strzelać!
Jeśli rzeczywiście  miał chwilę słabości, patriarcha doszedł już do siebie. Ciężkie obcasy wysokich oficerek wznowiły swoje monotonne uderzenia w podłogę. Przez głowę chłopaka przebiegła buntownicza myśl – odkąd pamiętał, nikt z dworku oprócz Vilhelma nie miał prawa używać broni palnej. Skąd więc mógłby posiadać umiejętność jej obsługi? Zachował jednak ową uwagę dla siebie. Zaczynał już powoli tracić cierpliwość. Wracała jego zwykła fantazja i optymistyczne spojrzenie na świat, a wraz z nimi pojawiły się pierwsze oznaki znudzenia. Jeśli miał zostać wyrzucony z domu, nie musiał chyba wysłuchiwać kolejnego, boleśnie ciągnącego się kazania?
– Twoja matka – niecierpliwym gestem wskazał w stronę roniącej łzy kobiety, która zwisała z szyi Örjana – próbując cię chronić, uczyniła z ciebie rozwydrzonego, krnąbrnego młokosa, który nie ma za grosz szacunku do lepszych od siebie. Ale to się zmieni… Zmieni się, jakem Leijonsköld!
Zaciekawiony chłopak nadstawił uważniej uszu. Stłumione szlochy matki powoli zaczynały się uspokajać. Ustały też potoki łez, którymi zalewała mu kołnierz lnianej koszuli. Jakby dla podkreślenia wagi swoich słów, ojciec po raz kolejny zatrzymał się i uderzył pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki.
– Najwyższy czas zrobić z ciebie mężczyznę! – Oczy Vilhelma świeciły niezdrowym blaskiem. – Wysyłam cię na dwór królewski.
Johanna, która wydawała się już powoli godzić z ową straszliwą wizją rozłąki z jedynym dzieckiem, ponownie rozpłakała się głośno i zasypała Örjana kolejną falą czułości. Przez chwilę chłopak nie wiedział jak zareagować. Jego oczekiwania po części okazały się słuszne – ojciec wyrzucał go z domu – nie był jednak skazany na samotną tułaczkę i ciężką walkę o przetrwanie. Szok i niedowierzanie wypełzły na jego twarz niczym dwie bestie, głośnym rykiem obwieszczające swoją obecność.
– Decyzja jest ostateczna i nie podlega żadnej dyskusji! – Patriarcha najwyraźniej uznał, że syn zamierza zaprotestować. – A teraz wracaj do swojej sypialni, i nie wychodź stamtąd przez resztę dnia. Jutro o świcie wyjeżdżasz do Sztokholmu!
Uważając dyskusję za skończoną, Vilhelm odwrócił się w stronę drzwi i stukając obcasami wyszedł ze swego gabinetu. Zrobił to w idealnym momencie – Örjan nie mógł dłużej powstrzymać szerokiego uśmiechu, który rozjaśnił jego dziecinną jeszcze twarz. Wprost nie mógł uwierzyć we własne szczęście! Nie tylko udało mu się uniknąć kary, ale jeszcze został wynagrodzony przez los. Oto w końcu pojawiła się dawno wyczekiwana przez niego chwila uwolnienia się spod surowych rządów ojca. Jedynym powodem, dla którego nie roześmiał się w głos, była rozpaczająca matka, która nie chciała wypuścić go ze swych ramion. Pozwolił jej na to. Przez kilka następnych chwil trwali tak pogrążeni w skrajnych uczuciach – kobieta, której serce rozdzierał głęboki smutek i chłopiec, mający przed sobą nowe, nieograniczone niemalże możliwości.
W końcu, wyczerpana łkaniem Johanna, odsunęła syna na odległość ramienia, i poprzez mglistą zasłonę łez rzuciła mu długie, pełne powagi spojrzenie.
– Obiecaj mi… Obiecaj… Że zawsze i wszędzie pozostaniesz sobą.
Nie do końca rozumiejąc o co jej chodzi, Örjan odwzajemnił jej wzrok i potwierdził skinieniem głowy.
– Czegokolwiek sobie życzysz, mamo.
Johanna potrząsnęła gwałtownie głową. Czarne pasemka zafalowały niczym targane podmuchami wichru gałęzie.
– Nie, synku… Najważniejsze jest to, czego sam pragniesz. Ani ja, ani nawet ojciec nie możemy kierować tobą wbrew twojej woli. Nikt nie może. Pamiętaj o tym.
Pochyliła się nad nim i złożyła mu pośrodku czoła wilgotny pocałunek.
– A teraz zrób jak nakazał ojciec.
Oglądając się co chwila przez ramię na matkę, Örjan ruszył w stronę wyjścia z gabinetu. Przed progiem przystanął jeszcze na moment i rzucił kobiecie pocieszające spojrzenie.
– Nauczę się pisać i czytać… Obiecuję słać listy.
Zduszony odgłos mógł być zarówno wybuchem śmiechu, jak i początkiem nowego szlochu. Nie doczekawszy się odpowiedzi, chłopiec przebiegł pospiesznie przez korytarz i szarpnięciem otworzył sąsiednie drzwi do swojej sypialni. Słońce za oknem sięgało już szczytów koron rosnącego dwie mile od dworu zagajnika. Pewny, że nikt go nie widzi, młody dziedzic zaczął skakać i pląsać po całym pokoju. Nie przejmował się już, że widząc podobne zachowanie, ojciec z całą pewnością zganiłby go za brak przyrodzonej szlachcicowi powagi. Już wkrótce nie będzie musiał słuchać jego gorzkich wymówek. Będzie wolny jak ptak.
W końcu, zmęczony szaleństwem, rzucił się na obciągnięte narzutą łóżko i leżąc zatopił się w myślach. Widział maszerujące kolumny wojska, kolorowe defilady, wspaniałe uczty i zabawy dworskie… Wszystko to będzie na wyciągnięcie ręki. Dostawał rozkosznych dreszczy na wspomnienie cudownego pałacu, który widział kilka razy podczas wizyt w Sztokholmie… Nigdy nie było mu dane wejść do środka, a teraz będzie mógł wreszcie powłóczyć się po przepastnych halach, pozwiedzać legendarne już w swoim przepychu komnaty, a kto wie, być może odnajdzie sekretne wejście do lochów? Był pewny, że tak wielki monarcha jak Karol XI, musi mieć w swoim posiadaniu ogromny, podziemny labirynt, w którym trzyma swoich więźniów…
Czy tak właśnie wyglądał los Sörena? Zaskoczony tą nagłą myślą poderwał się do pozycji siedzącej. Nie miał pojęcia skąd nagle wzięło się owo pytanie. Być może miało to cos wspólnego z tym, że w końcu zobaczył twarz swojego starszego brata i przestał on być już dla niego jakąś bezkształtną zjawą, o której opowieści nieustannie wysłuchiwał, przyoblekłszy się wreszcie w pełnokrwistego człowieka. Czy pierworodny Leijonsköld trafił do pałacowych podziemi, gdzie wśród zapachu zgnilizny i biegających szczurów oczekiwał na śmierć? Być może Karol XI okazał mu choć odrobinę łaski i oszczędził tak okrutnego losu? Ojciec nigdy nie wdawał się w podobne szczegóły.
Przeklinał jedynie nieszczęsny dzień, w którym Sören wybrał się na swoje ostatnie polowanie, rzucał gromy na nieostrożnego kuzyna królewskiego, który, nie bacząc na niebezpieczeństwo, błąkał się po lesie bez żadnej eskorty czy choćby rogu myśliwskiego… Po raz pierwszy w swoim życiu Örjan poczuł jak ogarnia go smutek spowodowany śmiercią brata. Nie potrafił jednak nienawidzić monarchy za skazanie go na ścięcie. Zanim zdążył bardziej zagłębić się w ponure rozważania, poczuł jak ogarnia go senność. Surowo nakazawszy sobie jedynie krótką drzemkę, zamknął oczy. Obudziło go głośnie pianie koguta. Przetarł pięściami klejące się od resztek snu powieki i wyjrzał przez okno. Dniało.

Zapraszamy do lektury pierwszego rozdziału:) 
Zakładka "Lekcja historii" również została zaktualizowana, chętnych zapraszamy do kliknięcia i poznania niektórych faktów/obejrzenia obrazków :) Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć czegoś więcej o czymkolwiek co zostało/zostanie poruszone w opowiadaniu - pisać, zrobi się odpowiednią notkę ^^